piątek, 21 maja 2010
Góry - surowość i czar
Góry są niezwykłe, łagodne i surowe, wymagające i łaskawe zarazem. Należy im się szacunek, choćby miały 500 m n.p.m. wysokości, bo nawet takie góry potrafią nauczyć pokory tego, kto ich nie doceni i zlekceważy. Nie znam wysokich gór, takich jak Himalaje czy Alpy, ale nieraz bywałam w tych, które leżą w moich rodzinnych stronach. Nieraz zdarzały się szlaki nie do przebycia, na które wracałam kilkakrotnie, nim udało mi się dokończyć trasę. Pamiętam pewną górską drogę, na której kilkakrotnie byłam z moją Mamą – wydawała się łatwa, ale kiedy docierało się mniej więcej do połowy, za każdym razem zdarzało się coś, przez co musiałyśmy zawrócić. Najgorzej było zimą, kiedy na tejże drodze zaskoczyła nas gwałtowna śnieżyca, choć nic nie zapowiadało jej nadejścia. To przypominało próbę sforsowania góry Caradhras przez Drużynę Pierścienia :) .
W krótkim czasie warstwa śniegu zaczęła sięgać nam do kolan, temperatura spadła gdzieś do – 20°C i musiałyśmy natychmiast wracać, bo w przeciwnym razie groziło nam zamarznięcie, a zaczynałyśmy już robić się zmęczone i senne. Któregoś lata, chyba po czterech czy pięciu nieudanych próbach, udało nam się pokonać tę drogę do końca. Jakaż to była radość...!
Pamiętam też wyprawę na Śnieżnik, w lodowaty dzień, kiedy w powietrzu wisiała mgła biała jak mleko i tak wilgotna, że oblepiała całe ciało i przenikała zimnem aż do szpiku kości; pamiętam górską burzę, kiedy uciekaliśmy przed grzmotami, których huk był zwielokrotniony przez echo i brzmiał jak huk dział; pamiętam także kąpiel w głębokiej bystrzynie potoku w upalny, lipcowy dzień i morze liliowej mgły, która zaścielała całą dolinę u stóp góry, której szczyt zdobyłam o zachodzie słońca. Każda z tych wypraw była niepowtarzalna i w pewien sposób pierwsza – nie będzie już nigdy drugiej takiej...
Są u nas, w naszych górach, takie miejsca, gdzie rzadko kiedy można spotkać jakiegokolwiek człowieka poza sobą czy towarzyszem wędrówki, z którym ruszyło się w drogę; jest w moich rodzinnych stronach pewien łańcuch górski, który jest tak dziki i rzadko uczęszczany, że zamieszkały tam wilki i pojedyncze niedźwiedzie (żyją tam obecnie dwa lub trzy misie, bo góry są niewielkie, a niedźwiedzie potrzebują dużej przestrzeni).
Górscy wędrowcy mają miły zwyczaj – kiedy napotkają kogoś na szlaku, pozdrawiają go, choć najczęściej jest to zupełnie obcy człowiek, którego spotkali po raz pierwszy w życiu. Góry łączą, czynią bliskim każdego, kto podobnie jak ja, pozostawia na kamienistych szlakach swój pot, czasem łzy (gdy podejście jest szczególnie strome i trudne :) ), a niekiedy nawet krew (Churchill użył innej kolejności, ale wiadomo, o co chodzi :) ).
Kiedy jadę w odwiedziny do mojej rodziny, wjeżdżam przez dolinę jakby przez bramę i nagle mam góry wokół siebie - otaczają mnie zewsząd i zamykają sobą horyzont. Wtedy czuję, że jestem w domu. W mieście, w którym obecnie mieszkam, najbardziej brakuje mi właśnie gór i lasów. Moje serce jest z nimi zrośnięte i bez nich opadam z sił, a mój entuzjazm życiowy maleje. Kiedy zauważę, że tak się zaczyna dziać, muszę pojechać w góry, przebyć jakiś szlak, pochodzić po lesie – wtedy powracają moje siły, zapał i chęć działania.
Góry są piękne i straszne zarazem, budzą zachwyt i respekt jednocześnie. Z gór czerpię moją siłę. Tam Bóg wydaje się być niemal namacalny. Mam Go prawie na wyciągnięcie ręki.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz