Nie unikam tematów śmierci, cierpienia, grzechu, smutku, nieszczęśliwej miłości czy rozczarowań, nie unikam trudnych, wręcz granicznych pytań, rozważań i tez, które dla niektórych mogą się wydać zbyt śmiałe, zbyt odważne, zbyt prowokacyjne. Piszę o tym co ciemne obok słów na temat tego, co jasne. Piszę o pięknie, dobroci, zachwycie, życiu i miłości, a tuż obok wspominam brzydotę, brak miłości, żal, zawód, zło, ból i śmierć. Piszę o Bogu i o Szatanie, o Świetle i Ciemności.
Piszę o tym, co mroczne nie pomimo tego, że jestem chrześcijanką, ale właśnie dlatego. Chrześcijanin nie może byc tchórzem, zadekowanym gdzieś w jakiejś zacisznej wspólnocie ludzi jemu podobnych, bezpieczny, bo nikt go za jego wiarę nie opluje i oderwany od innych ludzi, unikający ich jak zarazy. Nie – tak nie może być. Nie jestem jakąś omdlewającą mimozą, która gorszy się i krzywi, gdy usłyszy przekleństwo, która nigdy nie wejdzie do knajpy, bo to grozi narażeniem się na zaczepki jakichś pijanych gości (załóżmy, że sama zamówi soczek :) ), która nigdy nie pójdzie na koncert rockowy, bo to „narzędzie szatana”, która nigdy w życiu nie zrobi sobie ładnego makijażu, bo „po co poprawiać Pana Boga”, która mówi przyciszonym głosem, nie śmiąc spojrzeć swemu rozmówcy w oczy, która mówi o miłości Bożej, a brzydzi się uścisnąć rękę żebraka, dziękującego jej za to, że kupiła mu bułkę... Nie, nigdy nie będę taką właśnie mdlejącą mimozą – nie tak rozumiem bycie chrześcijanką.
Chrześcijanin nie może być tchórzem, lękliwie chowającym się po kątach i unikającym reszty świata jak morowej zarazy (a nuż niemoralność okaże się zaraźliwa jak trąd?).
Zwątpienie, rozpacz, poczucie odrzucenia czy żal też nie są obce raczej żadnemu człowiekowi – każdy ich doznał w mniejszym lub większym stopniu. Piszę o nich, bo nie jestem tu wyjątkiem, ale również dlatego, że staram się wczuć w położenie innych, aby lepiej ich zrozumieć, ławiej im pomóc (o ile o to poproszą) i nie wyciągać zbyt pochopnych wniosków, a już na pewno nikogo nie potępiać (bo nie mam do tego prawa). Wiele z rzeczy, o których wspominam, nie jest moimi osobistymi doświadczeniami, ale pilnie obserwuję świat, innych ludzi i nie mogę obojętnie przejść obok tego, co dostrzegam wokół siebie. Temu właśnie służy empatia – współodczuwanie.
Obecny papież podczas pobytu w Oświęcimiu postawił odważne w ustach papieża pytanie “Gdzie był Bóg, kiedy ludzie w obozach koncentracyjnych ginęli w tak okrutny sposób, mordowani przez innych ludzi?” (taki był sens tego pytania, bo nie pamiętam już, jak brzmiało dosłownie). Nie próbował z wysokości swego autorytetu udzielać gotowych odpowiedzi, lecz po prostu powtórzył pytanie, zadawane przez kolejne pokolenia, zadawane w bezradności, żalu, zadawane bez oczekiwania na odpowiedź. Dlatego ja również nie odpowiadam nieraz na to pytanie, lecz tylko je zadaję i choć jako chrześcijanka odpowiedź znajduję z wierze, staram się współodczuwać z tymi, którzy tej wiary z różnych względów nie mają i wejść wraz z nimi w ciemność, która nieraz ich ogarnia, która napełnia ich serca smutkiem, niepewnością i niepokojem.
I właśnie dlatego piszę o tym, co przykre i trudne. Nie mogę się na to zamykać ani udawać, że tego nie dostrzegam, bo przeciwieństwem miłości wcale nie jest nienawiść, lecz obojętność...
piątek, 21 maja 2010
Czy chrześcijanin powinien mówić o tym, co mroczne?
Etykiety:
ciemność,
cierpienie,
grzech,
nieszczęśliwa miłość,
prowokacja,
smutek,
śmierć,
światło,
trudne pytania
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz