niedziela, 19 września 2010

Pierwsze wspomnienie

Moje pierwsze wspomnienie sięga czasów niemowlęctwa. Podobno to niemożliwe, ale ja jednak jestem go pewna. Nie umiałam jeszcze mówić, więc musiałam mieć mniej niż siedem miesięcy (bo właśnie w tym wieku opanowałam mowę). Pamiętam, że było słoneczne popołudnie, późnowiosenne lub letnie, a ja leżałam na kanapie w pokoju dziadków. Przez lekko poruszaną wiatrem firankę (okno musiało być zatem uchylone) przesączał się złocisty blask słońca, tworząc na ścianie koronkę cieni. Patrzyłam na te wdzięczne cienie i na miodowy blask słońca ze znajomym ukłuciem w sercu. Nie wiedziałam o tym wówczas jeszcze, ale to był zachwyt, zachwyt graniczący bólem, jakiego wciąż często doświadczam. Zatem to właśnie uczucie zachwytu jest moim pierwszym wspomnieniem. Gdyby nie zachwyt, wszyskie inne moje umiejętności niewiele byłyby warte, bo byłabym wówczas na służbie smutku. Pewnie dlatego do dziś patrzę na świat w perspektywie Piękna. Pewnie dlatego uważam, że świat jest fascynujący, zapierający dech w piersiach – po prostu wspaniały...

sobota, 5 czerwca 2010

Nie ma miłości nieodwzajemnionej

Nie ma miłości nieodwzajemnionej. Nie zawsze jest tak, że w zamian za naszą miłość zostajemy obdarowani miłością, ale często może być to coś innego – jakiś krok życiowy, jakaś decyzja lub jakieś dzieło, o których być może nawet nie pomyślelibyśmy, gdyby nie to, że ktoś nas wzajemnie nie pokochał. Ktoś kiedyś powiedział, że gdyby nie było nieszczęśliwej miłości, nie byłoby wielu niezapomnianych dzieł poetyckich. Mogłoby się przecież zdarzyć, że Słowacki lub Mickiewicz nigdy nie sięgnęliby po pióro.

Ale oddaję głos Waltowi Whitmanowi, XIX-wiecznemu poecie amerykańskiemu, znanemu jako autor słynnych „Źdźbeł trawy”:

Czasem, gdy kogoś kocham

Czasem, gdy kogoś kocham, ogarnia mnie gniew na myśl, że moja
miłość może być nie odwzajemniona,
Lecz teraz myślę, że nie ma miłości nie odwzajemnionej, zapłata jest
pewna, tak czy inaczej,
(Kochałem kiedyś kogoś żarliwie, a bez wzajemności,
Lecz dzięki temu powstały te pieśni).

niedziela, 23 maja 2010

Róże bez kolców

Świat oszalał. Nie jestem pierwszą osobą, która to zauważyła. Ale ja nie będę pisała ani o tempie życia, ani o pracoholizmie, ani o wszechobecnych dewiacjach seksualnych czy też o przemocy – chcę powiedzieć o powszechnym upodobaniu do wygodnego życia bez trosk, bo to ono jest prawdziwym szaleństwem.

Jest teraz tak, że dzieci wychowywane są bezstresowo i kiedy coś przeskrobią, nie są za to karane, ponieważ kara uważana jest za zbyt traumatyczne przeżycie dla dziecka. Potem dzieci takie, mali egoiści i nieudacznicy, wyrastają na dorosłych egoistów i nieudaczników, których byle jaki problem może doprowadzić do załamania nerwowego lub do poważnej depresji (a niby skąd się bierze stale rosnąca popularność środków typu Prozac?). Dorośli tacy nadal chcą się chronić za wszelką cenę przed jakimikolwiek niedogodnościami, począwszy od zmarszczek a na niewygodnych siedzeniach w samochodzie skończywszy. (Nawiasem mówiąc, czy oni zastanawiają się w ogóle nad tym, że i pozytywne wydarzenia, takie jak np.ślub, też są bardzo stresogenne?)

Efektem jest pokolenie moich rówieśników, pokolenie MTV, które charakteryzuje się tym, że jego przedstawiciele żyją w swego rodzaju trwałym marazmie, nie przeżywając żadnych gwałtowniejszych emocji: ani gniewu, ani smutku, ani radości. Ich emocje stale utrzymują się na mniej więcej tym samym poziomie bez poważniejszych wzlotów i upadków. Są obojętni na otaczający ich świat. Dlaczego? Bo to są ludzie wychowani w warunkach cieplarnianych, już w wolnym kraju (komuna upadła, gdy liczyli sobie ledwie po kilka lat).

Powszechny asekurantyzm i przesadna troska o wygodę dotarły już wszędzie. W kościołach pojawiły się świece z olejowym wkładem, które nie spalają się ani nie ociekają woskiem i stale zachowują tę samą wysokość. W kwiaciarniach można kupić róże bez kolców, a ograniczenie prędkości na drogach szwedzkich (bo do Polski to jeszcze na szczęście nie dotarło) osiągnęło poziom 0,2 km/h, co jest już totalnym absurdem, bo nawet pieszy porusza się szybciej (6 km/h). Tzw. państwo opiekuńcze chroni obywateli przed nimi samymi poprzez wprowadzanie obowiązków w postaci różnych ubezpieczeń i innych ZUS-ów, aby zabezpieczyć ich przed własną lekkomyślnością i zapewnić im emeryturę. Prawdziwą miłość zastępuje się żałosnymi substytutami i ohydnym, zinstrumentalizowanym używaniem drugiego człowieka z powodu fałszywej opinii, że miłość boli i jest zbyt wymagająca (tak, miłość jest wymagająca, ale to nie ona sprawia ból – ranią emocje, które potrafią wywołać w człowieku prawdziwą burzę). Wreszcie jest jeszcze osławiona political correctness, czyli polityczna poprawność i nieodłącznie związana z nią tolerancja. Dziś już nie mówi się inwalida czy kaleka, tylko sprawny inaczej. Nie można powiedzieć pedał, pederasta czy sodomita, tylko koniecznie musi być to homoseksualista, albo jeszcze lepiej – gej. O tym, żeby potępiająco lub z niesmakiem spojrzeć na dwóch zakochanych panów, nawet nie może być mowy. Niedługo pewnie jawne przyznawanie się do tego, że preferuje się płeć przeciwną zostanie uznane za przejaw dyskryminacji i wszyscy heterycy będą musieli zejść do podziemia. A czy nie będzie to z drugiej strony przejawem nietolerancji wobec heteryków?

Taki świat jest mdły jak papka przetarta przez sitko, aby nie zraniła przypadkiem dziąseł bezzębnego dziadka. To jest świat bez życia, bez ognia. Aby móc odczuwać radość, trzeba znać smutek, a dostrzeganie dobra jest możliwe tylko wtedy, gdy zna się zło. Poza tym normalny, pełny świat skonstruowany jest tak, że miłość zawsze jest okupiona cierpieniem, a prawdziwe piękno zawsze dotyka bólu, jednak to właśnie jest w tym świecie wspaniałe i uczy cenić to, co bezcenne. Świeca musi się spalać. Róża musi mieć kolce. Starość musi poorać twarz zmarszczkami, a jeśli ktoś chce być nieodpowiedzialnym utracjuszem, państwo nie powinno mu w tym przeszkadzać. Lepiej spłonąć, niż dać się rozwiać przez wiatr – napisał w swoim pożegnalnym liście Kurt Cobain, zanim się zastrzelił. Nie popieram tego, co zrobił, ale wiem, o co mu chodziło. Nie bójmy się prawdziwego życia, życia z ogniem w sercu. Nie bójmy się kolczastych róż, bo takie są najpiękniejsze. Nie bójmy się spalać, bo jedynie wtedy nie grozi nam syndrom wypalenia. Nie bójmy się kochać – prawdziwa miłość nigdy jeszcze nie uczyniła nikogo bankrutem.


Świeca, która się spala

piątek, 21 maja 2010

Nessie z małego miasteczka

Mieszkańcy małych miasteczek poruszają się zazwyczaj według pewnych utartych torów, myślą według pewnych utartych schematów i żyją według pewnych utartych recept. Zasadą naczelną mieszkańców małych miasteczek jest: Nie wychylać się, nie wystawać ponad poziom, nie odstawać zanadto od grupy. Kiedy ktoś wykroczy przeciwko tej zasadzie, staje się niezrozumiały, ergo może stanowić zagrożenie dla innych, zatem należy albo zmusić go do powrotu do szeregu, albo go zniszczyć. Zniszczyć nie musi wcale oznaczać zabić: może (i aktualnie jest, ze względu na konsekwencje prawne) być po prostu daleko idącym ostracyzmem, śmiercią cywilną tak głęboko zaawansowaną, że czyniącą z odmieńca potwora. Podobne zjawisko można zaobserwować u zwierząt, a konkretnie u ptaków, bo gdy jakiś egzotyczny, barwny ptak (papuga lub kanarek), który nie występuje w klimacie umiarkowanym, ucieknie z mieszkania swego właściciela na wolność, często ginie zadziobany przez rodzime gatunki ptaków, przez zwykłe wróble bądź gołębie. Ptaki zauważają jego inność i widzą w niej zagrożenie, które trzeba jak najprędzej wyeliminować. To, co jest normalnym zjawiskiem u ptaków, nie powinno mieć miejsca wśród ludzi jako zachowanie bardzo pierwotne i instynktowne, jednak jest inaczej. Jest to atawizm, który przetrwał.

Kiedy ktoś ma odmienne zdanie i w ogóle różni się od innych w wielu aspektach, jak choćby pod względem stroju, poglądów, wyglądu zewnętrznego, hierarchii wartości i celów życiowych, jest zagrożony przez samą swoją inność. Kiedy wyróżnia się na swoją korzyść, tym gorzej dla niego, bo choć wydaje się to absurdalne, grupa nie dąży do zrównania swojego poziomu z tym, który jest najlepszy, ale zrównuje się z najgorszym. Trudno powiedzieć, z czego to wynika. Tłum nie myśli racjonalnie, a jego poczynania często przeczą oczywistym zasadom logiki. Gdyby tak nie było, to w jaki sposób wytłumaczyć fakt, że spośród kilku pomysłów na tłumaczenie tekstu z angielskiego na polski wybrany zostaje ten najgorszy, zawierający najwięcej uproszczeń i przez to mocno spłycony, a najlepszy, pełen liryzmu i wewnętrznej harmonii w ogóle nie przyciąga ani na chwilę uwagi tych, którzy dokonują wyboru? Wiele jest takich zagadkowych sytuacji, podany przykład nie jest tutaj wyjątkiem.

Początkowo grupa „sonduje” tego, kto w jakikolwiek sposób od niej odstaje. Wszystko zależy od jego reakcji, bowiem metody sondowania nie są zbyt subtelne. Często są one próbami zamachu na słabości wypróbowywanego. Grupa dość szybko orientuje się, gdzie znajdują się jego słabe punkty i w jaki sposób w nie uderzyć. Kiedy sondowany reaguje zbyt gwałtownie albo zbyt wyraźnie okazuje swoje emocje, tłum działa zupełnie odwrotnie niż normalny człowiek, działający w pojedynkę, ponieważ nie okazuje ani współczucia, ani litości, zamiast tego nasilając swe ataki. Wtedy odmieniec ma do wyboru dwie drogi: dostosować się do innych i zaprzestać działań, które go od nich tak jaskrawo odróżniają, albo nadal prowadzić swoją krucjatę i niestrudzenie trwać przy własnym zdaniu. Jeśli wybierze pierwszą opcję, ataki z czasem osłabną (nie od razu – społeczność musi upewnić się, że jego kapitulacja jest autentyczna) i stanie się częścią grupy, jeśli zaś dokona wyboru drugiej opcji, jego los stanie się naprawdę nie do pozazdroszczenia. Wtedy bowiem odkrywa, że dotychczasowe ataki na jego osobę były jedynie preludium tego, co go czeka, bo w momencie podjęcia decyzji, że będzie trwał przy swojej postawie życiowej i nie ugnie się, zaczynają się prawdziwe, naprawdę brutalne prześladowania. Przedmiotem tych prześladowań nie przestają być jego słabości i potknięcia, a zaczyna nim być to, co kocha, o czym marzy i co jest dla niego cenne. Zaczynają się dla niego ciosy poniżej pasa. Grupa z tego, kto tylko testuje i poddaje próbie, staje się rzeczywistym, bezkompromisowym wrogiem, zdecydowana zniszczyć odmieńca, który jest dla niej niepojęty, a przez to groźny.

Sytuacja dochodzi do punktu, kiedy temu, kto okazał się inny, niż reszta, odmawia się nawet praw do tak podstawowych rzeczy, jak przyjaźń czy miłość. (Nie chcę przez to powiedzieć, że ktokolwiek zasługuje na miłość, bo nikt na nią nie zasługuje, ale też nie ma takiego człowieka na ziemi, który mógłby się bez niej obejść, dlatego jest ona konieczna do tego, aby móc żyć pełnią życia, ba, aby w ogóle móc żyć.)
Jego marzenia są wydrwiwane i ośmieszane, aż jemu samemu zaczynają wydawać się nic nie wartym, emocjonalnym śmieciem. Ponieważ inni go nie chcą, on sam coraz mniej akceptuje samego siebie i w pewnej chwili dochodzi do punktu, kiedy już sam siebie nie chce.

Dlaczego mówię akurat o środowiskach małomiasteczkowych? Bo właśnie te środowiska są najmniej tolerancyjne, najbardziej bezwzględne i skłonne do ostracyzmu. Mieszkańcy małych miasteczek nigdy nie wybaczają raz popełnionych błędów, bezpardonowo tępią każdego, kto odstaje od reszty, podtrzymują plotki przez wiele lat i kiedy raz już kogoś napiętnują, pozostaje on napiętnowany do końca swojego nędznego życia. Mieszkańcy takich miejscowości są wyjątkowo okrutni, są niczym afrykańskie pszczoły, zamieszkujące zbyt małą barć. Zbytnie wyróżnianie się na ich tle grozi niczym innym, jak przemianą w małomiasteczkową Nessie.

Mimo wszystko uważam, że warto być sobą, warto obstawać przy swoim i nie dać się złamać, warto trwać przy swoich poglądach i być sobą, nie równając do poziomu grupy. Nie warto niczego się wyrzekać w imię przypodobania się tłumowi, bezmyślnemu i bezdusznemu. Warto, nawet za cenę bycia okrzykniętym potworem, Nessie z zaścianka.


Czasami inność może skończyć się całkowitym osamotnieniem. Mimo to warto być sobą.

Dlaczego wybieramy milczenie?

Jakiś czas temu byłam na poczcie po odbiór przesyłki, którą był filtr polaryzacyjny do obiektywu. Przed budynkiem zaparkowałam swój rower tuż obok roweru, który stał tam już wcześniej. Zauważyłam, że czekający przede mną w kolejce młody mężczyzna miał na plecach wypchany plecak fotograficzny i przez cały czas oczekiwania na swoją kolej zastanawiałam się, jaki to sprzęt foto kryje wnętrze tego plecaka. Po wyjściu okazało się, że rower również należał do niego, bo odpinaliśmy swoje rowery od barierki jednocześnie. Pomyślałam, że świat jest jednak mały, że tak wiele może łączyć nawet zupełnie obce sobie osoby. Wystarczył mi jeden rzut oka na tego chłopaka, aby dostrzec fakt, że tak jak ja interesuje się fotografią i jeździ rowerem. Mimo to, choć moje serce drżało z przejęcia, że ktoś podziela moje „miłości”, konsekwentnie milczałam i nie odezwałam się ani słowem (chociaż walczyłam ze sobą, aby tego nie zrobić). Skończyłam odpinać swój rower od barierki i odjechałam.

Kiedy jest się czymś zafascynowanym, wystarczy mały detal, aby rozpoznać w drugiej osobie miłośnika tego, co pochłania również i nas. Nie jesteśmy sami i to jest powód do radości. Nie jesteśmy sami, a jednak często to nam nie wystarcza, aby rozpocząć rozmowę z drugim człowiekiem, i to jest powód do smutku.


Dwie "elfki" na zjeździe miłośników fantasy. One na pewno nie bały się zacząć rozmawiać :)

Zerowa suma stosunków (relacji) społecznych

Zerowa suma stosunków społecznych – któż w nią nie wierzył chociaż przez chwilę...? Zerowa suma stosunków społecznych to teoria, która mówi o tym, że zawsze otrzymujemy zapłatę za to, jak postępujemy wobec innych. Jeśli kochamy, to i nas ktoś pokocha, jeśli nienawidzimy, zostaniemy znienawidzeni – wszystko, co dajemy z siebie i wysyłamy w świat, kiedyś do nas powróci. Żadne z naszych cierpień nie jest daremne i jest znakiem, że spotka nas dla równowagi coś cudownego. Żadna z przykrości wyrządzonych innym nie pozostanie bez echa i powróci z ostrzem zwróconym w naszą stronę.

W gruncie rzeczy to piękna teoria i pewnie wielu z nas chciałoby, żeby była prawdziwa – o ileż prostszy byłby wówczas świat..! Wtedy dobro nie pozostawałoby bez nagrody, a zło byłoby karane na miejscu. Niestety, teoria ta jest równie nieprawdziwa, co piękna. Gdyby była prawdziwa, nikt nie kochałby bez wzajemności, nikt nikogo nie raniłby bez konsekwencji, nikt bezkarnie nie zabijałby ani nikt nie czułby się wypalony z powodu wysiłku, który włożył w jakąś sprawę, nie otrzymując w zamian zupełnie nic.

Czy wobec tego świat jest niesprawiedliwy? Chciałabym powiedzieć tak, jednak byłoby to zbyt proste, bo całkiem możliwe, że świat mimo wszystko jest sprawiedliwy, ale jest to albo sprawiedliwość wymykająca się naszej percepcji, albo rozłożona w czasie tak, że my, niecierpliwi i oczekujący natychmiastowych efektów, nie zauważamy chwili, kiedy sprawiedliwość przychodzi. Możliwe, że jest właśnie tak.

Możliwe jest też i to, że w gruncie rzeczy mechanizm działania świata w jakiś sposób jest podporządkowany miłości, czyli jedynej rzeczy, dla której tak naprawdę warto żyć. Być może te wszystkie okrucieństwa, cierpienia i nierówności dzieją się po to, aby miłość mogła być absolutnie, bezwzględnie bezinteresowna, aby nie mogła być za nic zapłatą i aby była całkowicie, nieuchronnie bezbronna i krucha. Może właśnie dlatego miłość jest taka piękna, może właśnie dlatego jest taka trudna i zawsze połączona z bólem. Może właśnie dlatego miłość w ogóle jest.

Uśmiech

Jeżeli uśmiech jest połową pocałunku*, proszę, uśmiechnij się do mnie dwa razy...







*Tak pisze Kornel Makuszyński w książce Szatan z siódmej klasy.

Moja miłość do Ciebie

Moja miłość do Ciebie jest niemym zapatrzeniem w Twoją zamyśloną twarz. Moja miłość do Ciebie jest niczym innym, jak snem, którego spełnienia nawet nie oczekuję. Moja miłość do Ciebie jest niczym innym, jak słodyczą oczekiwania, zaprawionego bólem. Moja miłość do Ciebie jest powolnym kruszeniem i obracaniem się w proch serca. Moja miłość do Ciebie przepojona jest świadomością, że Twoja miłość nigdy nie będzie skierowana w moją stronę, lecz w kierunku jakiejś pustej dziwki, która nawet nie zda sobie sprawy z tego, że oto u jej stóp legł nieoceniony skarb, o którym ja darmo mogłabym marzyć. Moja miłość do Ciebie znajdzie się na bruku i zostanie stratowana niczym róża, zabarwiona krwią słowika z gorzkiej przypowieści Oscara Wilde'a. Moja miłość do Ciebie rozszarpie me serce, a mimo to pozostanie w każdym z jego kawałków. Moja miłość do Ciebie jest niczym innym, jak bezczelnym, roszczeniowym gestem wobec gwiazdki z nieba. Moja miłość do Ciebie jest wszystkim, co jeszcze we mnie płonie. Moja miłość do Ciebie jest niczym innym, jak wyrzeczeniem się wszystkiego już bez wiary w zerową sumę relacji społecznych. Moja miłość do Ciebie jest porzuceniem własnych pragnień i marzeń w imię Twojej wolności. Moja miłość do Ciebie jest codziennym umieraniem serca, które zachodzi niczym słońce za horyzont mojego smutku, ale jest też zmartwychwstaniem i wschodem – nawet gdyby ten blask miał oświetlić ogołocony świat. Moja miłość do Ciebie jest niczym innym, jak postrzeganiem Ciebie w prawdzie – takim, jakim jesteś naprawdę. Moja miłość do Ciebie jest bezpośrednim uznaniem tego, że jesteś jak najbardziej godny miłości, nawet jeśli jest to miłość kogoś tak niegodnego, jak ja. Moja miłość do Ciebie jest tęsknym spoglądaniem z wysokiego fiordu na morze i na to, co nigdy nie nadejdzie, a mimo to wcale nie wolnym od pragnienia życia. Moja miłość do Ciebie jest tym, w czym moje życie odnalazło swoją pełnię. W końcu – moja miłość do Ciebie jest jeszcze niedojrzałym i cierpkim, ale bez wątpienia smakiem nieba.

Błogosławieństwo złocistej chwili

Nieraz są w życiu takie chwile, kiedy dotychczasowy porządek rzeczy zostaje wywrócony do góry nogami. W powietrzu wisi wówczas coś nienazwanego, tajemniczego, a jednak prawie namacalnego, jak to duszne, naładowane prądem powietrze sprzed burzy.

Pod dotknięciem tej niezwykłej rzeczywistości rzemieślnicy stają się artystami, wierszokleci poetami, towarzysze braćmi, a przyjaciele – kochankami. Jedna myśl jak błyskawica, jedno spojrzenie sprawia, że oto nagle stajemy olśnieni widokiem kogoś, kogo widywaliśmy codziennie i na kogo dotąd nie zwracaliśmy uwagi – to właśnie składa się na błogosławieństwo tej cudownej, złocistej chwili, która zdarza się tak nieczęsto, że właściwie prawie nigdy.

Ale jednak chwile te zdarzają się i myślę, że właśnie to jest ostatecznym dowodem na to, że Bóg istnieje. Pokusiłabym się nawet o stwierdzenie, że jest to dowód bardziej namacalny od pięciu dróg św. Tomasza z Akwinu.


Przyjaciele stają się kochankami...

Łowczyni snów



Jestem tutaj. Oswajam bezsenność niczym wielkiego, półdzikiego, czarnego kota. Jestem nocnym markiem, jestem również łowczynią snów. Kiedy wszyscy śpią, przechodzę na palcach pomiędzy nimi i łowię ich sny w sieć pajęczą.

Słyszę zza ściany Twój spokojny oddech i wiem, że czasami śnisz o mnie, czy tego chcesz, czy nie. Twoje sny są jak moja jawa, kiedy to siedzę tuż obok i choć pragnę dotknąć ustami Twoich dłoni, wiem, że nie zrobię tego nigdy. Nie zrobię tego, bo to nie jest godne damy – aż wstyd się przyznać, ale często wtedy żałuję tego, że jestem damą. Dlatego całuję Twoje dłonie w myślach i tylko na to mnie stać. W ogóle większość z tego, co robię, rozgrywa się tylko na poziomie moich myśli i pewnie dlatego musiałam zacząć poławiać sny – inaczej udusiłabym się w natłoku niespełnionych marzeń i niewyrażonych pragnień.

Kiedy łowię ludzkie sny, widzę, że w ludziach jest dużo mniej człowieczeństwa, niż mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka oraz wielkie pragnienie miłości – również dużo większe, niż mogłoby się w pierwszej chwili zdawać. Dryfuję pośród tych snów pełna zadumy i pewnego smutku, bo wiem, że niektórzy nigdy nie staną się bardziej ludźmi ani nie otrzymają więcej miłości, choć z pewnością wielu z nich na to zasługuje.

Patrzę na Ciebie i wiem, że ktoś taki jak Ty nigdy nie spojrzy na kogoś takiego jak ja inaczej, jak tylko ze współczuciem. Dlatego, nie napotykając Twojego spojrzenia, spuszczam głowę, biorę ze smutkiem moją sieć pełną snów i odchodzę jeszcze mniejsza i nędzniejsza, niż byłam dotąd.

Mogę być tylko łowczynią snów, żeglującą bezsennie po oceanach nocy, marzeń i westchnień, które być może są jednym i tym samym oceanem, zwanym Samotnością. Nie mogąc Cię porzucić, wszędzie zabieram Cię ze sobą – Ciebie i Twoje sny, w których często jestem, choć Ty pewnie wcale tego nie chcesz. Idę już. Nie musisz na mnie czekać. Zewsząd ogarnia mnie przyjazne zmęczenie, dlatego pójdę już zasnąć. Zasnąć w ramionach Boga, a obudzić się samotnie w cichym, zimnym pokoju. To, że mam sieć pełną snów, musi mi wystarczyć. Nie wiem, na jak długo, bo zwodnicza, głupiutka nadzieja mówi mi, że to zależy wyłącznie od Ciebie.

Uśmiech kota

Czytając książkę o władzy człowieka na ziemi czytam również o zarządzaniu zwierzętami. Jest tam mowa o traktowaniu zwierząt jako obiektów badań, jako źródła pożywienia; czytam też o polowaniach i o tym, że posiadamy zwierzęta i że nie powinniśmy wykorzystywać naszej przewagi nad nimi.

Kiedy zmęczy mi się wzrok, spoglądam ku kanapie i napotykam na wnikliwe wejrzenie dwojga zielonych oczu i na tajemniczy uśmiech kota. Od razu widać, że ten kot nie czuje się ciemiężony i wyzyskiwany. Jest wyraźnie zadowolony z siebie i świadomy własnej wartości – swego wdzięku, urody i inteligencji. Obserwuje mnie ze stoickim spokojem, a jego uśmiech jest jakby lekko pobłażliwy.

Wracam do książki. Czytam o tym, że człowiek bywa arogancki i wierzy w to, że jego władza nad przyrodą jest niemal całkowita. Tymczasem kot uśmiecha się, patrząc na mnie i cieszy się, że ma swojego własnego człowieka. Nie każdy kot może sobie pozwolić na taki luksus.

Z nurtem rzeki

Byłam wczoraj nad rzeką. Obserwowałam wówczas dwie butelki po piwie, kołyszące się w rytm nurtu. W pewnej chwili jedna z nich stanęła, wstrzymana przeszkodą w postaci przybrzeżnego głazu, druga zaś dryfowała nadal. Kiedy dotarła do tej stojącej przy głazie, stuknęła o nią w niemym toaście, po czym popłynęła dalej. Przyszła mi na myśl refleksja o nas, ludziach: jak to jest, że jedni stają wpół drogi, wstrzymani wielkim głazem, który nagle im tę drogę zastąpił, a drudzy mijają ich i podążają dalej, zatrzymując się obok nich tylko po to, by wznieść toast? Przecież bardzo często jest tak, że ci, którzy popłynęli dalej, mogli zrobić to tylko dlatego, że głaz już wcześniej zatrzymał kogoś w biegu i nie było przy nim miejsca na dwie osoby. I jest to jedyny powód, dla którego to nie oni utknęli w miejscu, unieruchomieni i bezsilni. Nie osądzajmy pogrążonych w marazmie i unieruchomionych przez jakąś życiową przeszkodę. Nikt mi nie wmówi, że są sami sobie winni. Jakże często jest to niezależne od nas...

Niezbędna żałoba

Po utracie bliskiej, kochanej osoby warto przez jakiś czas – przez mniej więcej rok – nie szukać nikogo na jej miejsce. Przez ten czas najlepiej powspominać sobie tę osobę i przywołać z zakamarków pamięci najmilsze zdarzenia z nią związane. Dobrze jest też puścić w niepamięć wszystko, co było przykre i bolesne i darować wszelkie urazy, jakich doznaliśmy za sprawą tego człowieka.

Odwiedzaj przez ten czas miejsca, które kojarzą Ci się z nowo utraconym, bliskim człowiekiem, gotuj jego ulubione potrawy i przeglądaj stare fotografie. Zaśmiewaj się do łez na wspomnienie dawnych, wspólnie przeżytych wpadek, wspominaj z rozrzewnieniem razem odbyte wyprawy na ryby, do lasu czy w góry i... tak, płacz czasem również. Płacz, kiedy poczujesz nagły przypływ tęsknoty, płacz na myśl o wzruszeniach, których dostarczała Ci ta osoba, płacz, kiedy nagle dotkliwiej odczujesz jej brak.

Jeśli ukochana osoba, którą utraciłeś, umarła, chodź często na jej grób, zapalaj nad nią znicze i przynoś świeże kwiaty, wspominaj ją w ciszy cmentarza i myśl o niej z czułością.
Jeśli kochana przez Ciebie, a utracona osoba odeszła i opuściła Cię, również ją wpominaj i módl się za nią. W obu przypadkach dziękuj Bogu za to, że ta osoba pojawiła się w Twoim życiu i że mogłeś z nią spędzić akurat tyle czasu, ile spędziłeś – ani mniej, ani więcej.





Przynajmniej przez rok (okres ten może być dłuższy bądź krótszy – każdy potrzebuje innego czasu na to, by na nowo poukładać swoją rzeczywistość już bez drugiego człowieka) nie szukaj nikogo na miejsce Utraconego. Pozwól zabliźnić się ranie. Pozwól mu odejść tak na dobre – niech jego twarz i głos zatrze czas. Nie bój się tego, to naturalne – inaczej oszalelibyśmy z bólu. Przeżyj swoją żałobę na spokojnie, opłacz swoją stratę. Tak trzeba. Uwierz mi: będzie Ci lżej. Kiedy już twarz i głos ukochanej osoby zbledną, nie przejmuj się tym – przecież ona nadal żyje w Twoim sercu. Z Twoich wspomnień wyparuje wszelka gorycz (nawet najpiękniejsze wspomnienia nie są od niej wolne całkowicie), a pozostanie tylko słodka pamięć.

To bardzo ważne: nikogo przez ten czas nie szukaj. Żałoba to tak naprawdę nie jest czas rozpaczy, lecz okres, w którym utracony człowiek jeszcze nie odszedł, a nowy – jeszcze nie nadszedł. Nie na darmo dzieci po śmierci ukochanego zwierzaczka mówią: “Ale ja nie chcę nowego kotka/ pieska/chomiczka” (tu należy wybrać odpowiednie zwierzę). Wiedzą, że nie można zapełniać tej pustki tak od razu.

Po czym można poznać, że już czas skończyć żałobę? Po tym, że wspomnienie tego, kogo utraciłeś, przestanie sprawiać Ci ból. Ból minie. Naprawdę minie, nawet jeśli w tej chwili wydaje Ci się to niemożliwe.

Zostań...!

Gdy mnie przyzywał kojący niebyt
Pod smutną datą Nie-Wiem-Kiedy
Ptak smukły, szeleszczący w ostach
Zerwał się w niebo z krzykiem: "Zostań...!"

Gdy kopia ma jak sen skruszała
Stal moich nerwów rdza rozorała
W gorących sokach drzew już wiosna
Kipi, wibruje i woła: "Zostań...!"

Gdy me marzenia poległy w prochu
Wsiąkałam w ciemność tak po trochu
Tańczący w zbożu, w miastach, w wioskach
Wiatr letni ciepło westchnął: "Zostań..."

Gdy sobie lekce już zważyłam
To, co kochałam i czym żyłam
Liść jak jesieni złota zgłoska
Wolno wirując szepnął: "Zostań..."



Wołały "Zostań...!" drzewa, ptaki,
Wiatru powiewy, podniebne szlaki
Dźwęki i barwy nasycone,
Smaki i cienie roztańczone...
Wołały jawnie i z ukrycia,
O zmierzchu i nad chłodnym ranem
Znów czuję w sobie ogień życia
I wiem już, że zostanę.

Na nic ideały...

Mam ideały. Wielu ludzi wciąż jeszcze je ma. Jednym z nich jest to, aby nigdy, pod żadnym pozorem nikogo nie krzywdzić – nawet w odwecie czy rozżaleniu, choćby były w pełni uzasadnione.

Jeśli dokonam wyboru, aby nie odpłacić pięknym za nadobne temu, kto sprawił mi przykrość, zatrzymuję choć ten jeden impuls zła tylko na sobie. Oznacza to, że nie godzę się na bycie drucikiem, po którym ów zły impuls popłynie dalej i zrani kolejne osoby. Gdyby tak się stało, zło powróciłoby do mnie dużo większe i groźniejsze niż było wtedy, gdy posyłałam je w świat.
To jest mój wkład w to, aby świat uczynić lepszym. Oczywiście jest to bardzo mały wkład – na miarę mojej osoby. Całego świata nie zmienię, ale mogę zmienić mój świat, ograniczający się do mnie i mojego otoczenia.

Ale czasami zranię kogoś nieumyślnie, bez takiego zamiaru. Wtedy jestem kompletnie bezradna i moje ideały wydają się nic niewarte. Chętnie oddałabym je wszystkie, gdybym wiedziała, że to zawróci z powrotem łzę, która popłynęła po czyjejś twarzy z mojego powodu...

Prawdziwa księznicka



Są w życiu kobiet takie chwile, które, choć z pozoru drobne i nic nie znaczące, zapamiętujemy na całe życie. Zachowujemy je w pamięci jak drogocenne perełki i wydobywamy wtedy, gdy jest nam ciężko. Chwila takich wspomnień wystarczy, aby przywołać uśmiech na naszą twarz.
I ja mam kilka (a może więcej?) takich chwil. Przypomina mi się jedna z nich:

Czekałam na kogoś przed jakimś budynkiem. Nie byłam specjalnie elegancko ubrana, miałam jedynie rozpuszczone włosy – moje włosy są bardzo długie, sięgają mi aż do pośladków i pewnie to one zwracają uwagę innych.
W pewnym momencie zauważyłam kobietę z małą, mniej więcej sześcioletnią dziewczynką. Dziewczynka stanęła raptownie, a jej oczy aż zogromniały z podziwu, gdy na mnie popatrzyła. Szarpiąc gorączkowo mamę za rękaw, wyszeptała z przejęciem: „Mamusiu, popats na tą panią... Mamusiu, zobac, jaka ślicna, mamusiu, to na pewno prawdziwa księznicka...! Zobac, mamusiu...!”.

Poczułam się wtedy naprawdę piękna, jak nigdy. Nie wiem, czy faktycznie taka jestem, być może to tylko i wyłącznie zasługa moich włosów. Pewnie tak, ale czy nie lepiej wierzyć, że to prawda...? Zachwyt dziecka – chyba niewiele jest rzeczy na świecie równie szczerych, jak ten zachwyt...

Jeszcze mniejsza

Jakże mam podejść do Ciebie
Biedna - w miłość niebogata
Tak skąpa i rozrzutna
Na twarzy mająca pół uśmiechu
Chuchająca w zmarznięte dłonie
Nie dość myśląca i czująca
Cała w niepewności
Ciebie i okolicy niepewna nawet
Tak dziwnie zamyślona i mała tak

Była kiedyś taka święta
Tak drobna jak rodzynek
Która zrodziła się w Palestynie
Nie była nawet dość duża
Aby nazwana była małą
(Jak święta Tereska od Dzieciątka Jezus)
Usypiała codziennie w chłodnych ścianach Karmelu
Lukru nie było w niej ani grama
Maleńka Nic - tak na nią mówili
I teraz widzisz - dla mnie nie ma imienia
A to dlatego że Maleńka Nic
Ciągle jeszcze ode mnie jest większa
Sza - o tym się nie mówi
Wiem o tym i milknę już teraz.

Zatem chowam się w cień - tam może urosnę


Mała Tereska z Lisieux

Dramat świętych

Dziś jest kolejna rocznica śmierci Jana Pawła II. Owszem, był człowiekiem zasługującym na szacunek i podziw, ale nie zrobiłam dziś nic, aby go uczcić. Z jakiego powodu? Może wydać się to obrazoburcze, ale nie modlę się do Świętych. Dlaczego? Bo myślę, że oni nie życzyliby sobie  tego.

Święci są to tak naprawdę chrześcijanie, którzy wiedli prawdziwie ewangeliczne, gorliwe życie. Zasługują na najgłębszy szacunek - zostali kanonizowani po to, aby każdy człowiek mógł zobaczyć, że naśladowanie Chrystusa jest jak najbardziej możliwe i że jest czymś dostępnym dla każdego człowieka, kimkolwiek by nie był (bo Święci przed swoim nawróceniem z reguły prowadzili niezbyt pobożne życie). Jednak w pierwotnym zamyśle Kościoła z pewnością nie było czegoś takiego jak kult Świętych. Warto bliżej przyjrzeć się życiu poszczególnych Świętych - to jest nadzieja dla kolejnych pokoleń wierzących.

Ale życie Świętych charakteryzuje jeszcze jedna właściwość: wszyscy oni w swoich pismach (mówię o tych, którzy pozostawili po sobie jakieś dzieła) nieustannie wskazują na Boga, na Jezusa. Mówią o tym, żeby to do Niego się modlić, aby to Jemu oddawać cześć. Żaden z nich nie chciał być czczony, żaden z nich nie chciał figur ani obrazków ze swoją podobizną. Nawet aniołowie na kartach Pisma Świętego nakazują wstać klękającym przed nimi ludziom i zabraniają oddawania sobie czci, wyraźnie mówiąc, że należy się ona jedynie Bogu. I Święci, i aniołowie wiedzą, że są tylko stworzeniami i że modlić można się tylko do Boga.

Bardzo cenię dzieła, jakie pozostały po Świętych, w tym po Janie Pawle II - uważam, że warto je czytać, bo zawierają cenne wskazówki na to, jak dojść do zjednoczenia z Bogiem oraz wiele mówią o ludzkiej duszy. Święci są potrzebni. Oni chcieli tylko jednego: być małymi drogowskazami w drodze na szczyt życia duchowego, na którym mieszka Jezus Chrystus. Nie chcieli Go przesłaniać w żaden sposób, wprost przeciwnie: chcieli być jakby niewidzialni, aby inni, patrząc na nich, widzieli nie ich, lecz Jezusa.

Tylko Jezus jest Panem. On sam chciał, aby zwracać się do Boga wprost, bez pośredników - dlatego zostawił nam "Ojcze nasz". "Jeden jest tylko Pośrednik, Jezus Chrystus" - mówi Biblia.

Cenię Jana Pawła II i jego dzieła. Cenię też dzieła i osoby innych Świętych. Jednak, jeśli już miałabym wybierać, zamiast koszulki z napisem "Pokolenie JP II", wolałabym sprawić sobie koszulkę z nadrukiem "Pokolenie mp3".

Magia lasu

Zimą najbardziej brakuje mi zieleni, bo kiedy patrzę na nią, odczuwam radość. Patrząc na zielone drzewa, łąki i pola czuję, jak moje oczy zielenieją od tego patrzenia, jak ich kolor zyskuje głębię i intensywność. Kiedy jestem w zielonym lesie, czuję, jak on przyzywa mnie do siebie i zachęca, abym wchodziła weń coraz dalej; aby zachęcić mnie jeszcze bardziej, ścieli mi pod stopy opalizujące poduchy mchów, jagodziska, pełne fioletowej, lekko cierpkiej słodyczy i pajęczyny z nanizanymi na nie kropelkami rosy. Nigdzie nie czuję się tak bardzo sobą, jak właśnie w lesie. Często, podczas grzybobrania, odłączam się od reszty osób, z którymi przyjechałam, wchodzę coraz głębiej w las i wówczas udaje mi się zazwyczaj zobaczyć coś, co umyka innym, zajętym wzajemnym nawoływaniem się i starającym się trzymać razem. Często jest to jakiś owad, mieniący się wśród poszycia lub roślina, wyrastająca przede mną niespodziewanie, piękna, tajemnicza – taka, której nie widziały prawdopodobnie żadne ludzkie oczy prócz moich, bo mało kto zapuszcza się bez lęku w samo serce lasu, gdzie nie ma nic poza ciszą.

Są w lesie takie miejsca, gdzie panuje całkowita cisza, gdzie nie ma wiatru, gdzie milczą nawet ptaki. W miejscach tych nie pojawiają się owady ani żadne inne zwierzęta, często nie rosną tam nawet rośliny. Indianie mieli na takie miejsca swoje określenie – niestety, nie pamiętam go w tej chwili – i otaczali je czcią i nabożnym lękiem. Rzeczywiście, to bardzo tajemnicze i jak najbardziej prawdziwe, bo raz czy dwa udało mi się w takie miejsce trafić i wycofałam się z niego wówczas cichutko, aby nie napełnić go hałasem i swoją obecnością. Cisza, która tam panowała, była pełna dziwnego napięcia i czułam, że lepiej będzie, gdy stamtąd odejdę jak najszybciej.



Ale las jest zazwyczaj przyjazny i posiada dla mnie niezwykły magnetyzm, któremu nie potrafię się oprzeć. Z niczym nie da się porównać uczucia, które towarzyszy zapadaniu się stóp w miękką, sprężystą ściółkę, kosztowaniu pierwszych jagód, wdychaniu zapachu rozgrzanej słońcem żywicy, zajadaniu buczynowych orzechów, słuchaniu śpiewu wilg w maju, napotkaniu spojrzenia łani, która znienacka pojawia się pięć metrów przede mną, spoczynkowi na omszałym kamieniu albo na zwalonym pniu, ujrzeniu lilii złotogłów, pięknej jak dziki klejnot, dostrzeżeniu w błocie na ścieżce odcisków racic saren i dzików. Patrzę zawsze z takim samym podziwem na zieleń mchów, na paprocie, na fioletowe drobiny leśnych dzwonków, na czerwień poziomek, na delikatne trawy o cieniutkich źdźbłach, na biel i smukłość brzóz, na blask słońca, przesiany przez liście... Również jesienią, kiedy stoki gór spowite są delikatną mgiełką, las jest wyjątkowo piękny w swoich czerwieniach, rudościach, szkarłatach i żółciach, choć barwy te mówią o przemijaniu, o życiu i śmierci, o śnie i czuwaniu – ale tak musi być, tak stworzony został świat...

Bez Ciebie

Piękno tego świata bez Ciebie smakuję
Blask słońca w liściach gęsty jak miód
Opada lekko, włosy całuje...
W czarownej ciszy czekam na cud.

Wiosnę z kielicha bez Ciebie piję
Przejrzysta woda, jak kryształ jasna
Niech mnie z tęsknoty dziś obmyje
Z dala od kurzu i zgiełku miasta

W świetle księżyca bez Ciebie pływam
Wonne powietrze jak srebro żywe
Zapachem kwiatów mnie okrywa
Dni snują się szczęśliwe

W płomieniu zorzy bez Ciebie tańczę
Gasnące słońce jak czara Boga
Dnia kolejnego bieg dokańcza...
Zamierzchły oddech, kamień pogan.

Promienie świtu bez Ciebie mnie budzą
Poranna radość jak złoty owoc
Pieśni bez słów mych strun nie nudzą
Lecz pytam czasami: co z Tobą...?

1 czerwca 2003 r.

Po burzy

W powietrzu po burzy
Życie smakuje jak młode wino
Nos mój oddycha deszczu wonią
Nią jestem - tą lipą świeżą
Drżącą młodziutkimi listkami
Kamienie chrzęszczą pod stopami
Miłośnie i tajemnie mi jest
I tęskno tak...



Jak ptak zrywa się serce me w niebo
Bo cała jestem w ogniu krążącej żywo krwi
Widzę cieniutkie strużki chmur
Rzeźbiące nieboskłon
Wznoszę głowę radośnie
Nie uwierzę za nic w bezsensy istnienia
Kiedy miłość jak morze zewsząd mnie opływa
Wahanie zgasło...
I powiem Ci, Hamlecie
Że zdecydowanie "być"...

Prawda ekranu (komputerowego)

O "Przewrotnych sercach kobiet" słów kilka

Wiem, że nie wszystkie Kobiety pozwalają się tak traktować. Ja również nie pozwalam. Wiem, że nie wszystkie kobiety tak postrzegają miłość. Ale jest ich wiele i są uwikłane w związki z toksycznymi ludźmi. Chcę, aby wiedziały, że ich ciche cierpienia nie pozostają niedostrzeżone. Chcę, aby wiedziały, że są rozumiane. I właśnie dlatego napisałam ten tekst.

Pewnie nie jestem w tym oryginalna. Ale tu nie chodzi o oryginalność, lecz o dołączenie swojego głosu do grona tych, którzy rozumieją.

Przewrotne serca Kobiet cz. 4

My, Kobiety, kochamy Drani.

Oczywiście są też dobrzy mężczyźni, którzy traktują nas po rycersku, ze czcią i szacunkiem, ale my tego nie doceniamy. Dobrzy mężczyźni wydają nam się mdli i niewarci zachodu, nudni i przewidywalni. Śmiejemy im się prosto w nos, wyrzucamy kwiaty, zatrzaskujemy im drzwi przed nosem, odwracamy się na pięcie i odchodzimy bez słowa pożegnania i wyjaśnienia, bezlitośnie ich wykorzystujemy, żyjemy na ich koszt, pozwalamy im, aby nam służyli, nie otrzymując najmniejszego gestu czy słowa wdzięczności w zamian, chełpimy się nimi jak myśliwy porożem upolowanego jelenia, drażnimy ich i doprowadzamy do obłędu, by potem udawać, że nasze gesty i słowa nie znaczyły kompletnie nic, bezczelnie z nimi flirtujemy, aby wzbudzić zazdrość innych mężczyzn lub innych kobiet, bawimy się nimi, a potem odrzucamy na bok jak zużyty sprzęt, kpimy, szydzimy i robimy im na złość...

A oni...? Oni pozwalają, abyśmy się śmiały im w nos, zatrzaskiwały przed nimi drzwi, odchodziły nagle i bez słowa, bezlitośnie ich wykorzystywały, żyły na ich koszt, były przez nich obsługiwane, i nie odwdzięczały się za to niczym, abyśmy chełpiły się nimi jak upolowaną zdobyczą, abyśmy drażniły ich i doprowadzały do obłędu, a potem z niewinnymi minkami mówiły, że to nic takiego, abyśmy bezczelnie z nimi flirtowały dla wzbudzenia zazdrości innych, abyśmy bawiły się nimi, kpiły z nich, szydziły i robiły im na złość. Oni kochają nas i wielbią ziemię, po której stąpamy, staczają o nas bitwy, bronią naszej czci, pozwalają nam płakać sobie w rękaw i troskiwie ocierają chusteczką nasze łzy, dają robić z siebie głupców, ośmieszają się dla nas, są gotowi skoczyć za nami w ogień, spełniają każdą, nawet najbardziej absurdalną naszą zachciankę, poświęcają nam swój czas i siły, oddają za nas swoje zdrowie, a niekiedy nawet życie, pracują dla uszczęśliwienia nas bez chwili wytchnienia, obsypują nas kwiatami i klejnotami, nie mogą znieść myśli, że ktoś mógłby nas zasmucić, zranić, doprowadzić do łez czy uderzyć, czuwają dzień i noc przy naszych łóżkach, gdy chorujemy, wyjeżdżają za nami na koniec świata, budują dla nas domy i sadzą drzewa, słuchają naszych żalów i wynurzeń, utulają nas w smutku, są z nami w każdym miejscu i każdym czasie, gotowi przybiec na każde nasze skinienie bez względu na to, jak daleko by akurat nie byli, gotowi są dać się za nas zabić, obedrzeć ze skóry i poćwiartować, gdyby to właśnie miało nas uszczęśliwić czy uweselić.

Tak, Porządni Mężczyźni kochają nas i nie ma takiej ofiary, jakiej by dla nas nie byli gotowi ponieść, bo jesteśmy treścią ich życia, bezcennymi skarbami, które noszą w swych sercach i chcą ochraniać przez całą wieczność. Chcieliby mieć nas za nic, tymczasem za nic nie mogą nas mieć. Nie robią na nas najmniejszego wrażenia. Ich starania i wysiłki nic dla nas nie znaczą. Ich miłość i poświęcenie są dla nas niczym. Jesteśmy na nich ślepe i głuche. Nie zwracamy na nich uwagi albo traktujemy ich chłodno, z nutką drwiny. Porządni Mężczyźni chcą być naszymi rycerzami, ale my nie jesteśmy zdolne do tego, by ich pokochać. I tak oni, Porządni Mężczyźni, i my, Przewrotne Kobiety, trwamy w zaklętym kręgu, pragnąc rozpaczliwie miłości i pozwalając, aby nasze serca były deptane przez tych, którzy nigdy nam jej nie dadzą.

Bo my, Kobiety, kochamy Drani.

Przewrotne serca Kobiet cz. 3

My, Kobiety, kochamy Drani.

Tymczasem oni są jak drewno – nieczuli i nieruchomi. Kiedy zobaczą, jak mocno zależy nam na nich, wycofują się cichaczem i tyle ich widzimy. Kiedy płaczemy i żebrzemy o odrobinę ciepła, wiją się jak piskorze i wykręcają od wszelkich przejawów czułości albo brutalnie wyrywają się z naszych ramion i co prędzej uciekają. Kiedy ofiarujemy im nasz czas, pracę i wysiłki, oni przyjmują to tak, jakby im się należało i jakby nic nas to nie kosztowało. Kiedy uderzą nas, uważają, że same jesteśmy sobie winne i że zasłużyłyśmy sobie na to. Kiedy nas poniżają i ważą sobie nas lekce, uważają to za zachowanie w pełni uzasadnione. Kiedy składają obietnice bez pokrycia, tłumaczą to tym, że mówili, co chciałyśmy usłyszeć i że wcale nie mieli na myśli tak poważnych deklaracji, że kierowało nimi jedynie chwilowe współczucie. Kiedy kłamią, mówią sobie, że czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal. Kiedy wychodzą bez słowa wyjaśnienia, uważają, że po prostu uznali za stosowne niczego nie wyjaśniać. Kiedy długo ich nie ma i wracają po długiej nieobecności, są zdumiewająco beztroscy i mocno zdziwieni, że szalałyśmy z niepokoju i że nieraz oczyma wyobraźni widziałyśmy najgorsze sceny z ich udziałem, że widziałyśmy ich przejechanych przez tramwaj, aresztowanych, zamordowanych, albo, co najgorsze, w ramionach innej kobiety. Kiedy spotykamy ich na ulicy, trzymających pod jedną pachą butelkę wódki, a pod drugą – dziwkę, dziwią się naszemu oburzeniu i rozżaleniu, bo przecież “niczego nie obiecywali”. Kiedy zobaczą, jak bardzo ich kochamy, odchodzą do takich, które bawią się nimi i karmią swoją próżność ich zachwytem, zawsze gotowe zamienić ich na takich, którzy dadzą więcej.

Kiedy już uporządkujemy sobie życie i zaprogramujemy je na opcję bez ich udziału, wracają nagle i burzą z takim trudem wypracowany porządek i kruchy spokój naszych serc. Im bardziej pomiatają nami, depczą nasze serca, są okrutni, zimni, nieczuli i bezlitośni, tym więcej jesteśmy w stanie dla nich zrobić, wyrzec się i znieść, tym intensywniej spalamy się dla nich i tym goręcej ich kochamy.

Przewrotne serca Kobiet cz. 2

My, Kobiety, kochamy Drani.

Jesteśmy gotowe dla nich przejść setki mil. Jesteśmy gotowe w imię miłości pracować dniami i nocami, aż upadniemy na ziemię nieprzytomne albo nawet martwe.Jesteśmy gotowe dla nich okaleczać nasze ciała w gabinetach chirurgów plastycznych tylko dlatego, że nie kochają nas takimi, jakimi jesteśmy. Jesteśmy gotowe dla nich skonać z głodu, bo lubią, kiedy jesteśmy wiotkie jak wierzbowe gałązki. Jesteśmy gotowe dla nich mieszkać w przyczepie, wśród zapleśniałych ścian i wierzyć przy tym, że mieszkamy w pałacu. Jesteśmy gotowe dla nich porzucić rodziny, przyjaciół, swoje zasady, swój rozsądek, swoje zainteresowania i pasje. Jesteśmy gotowe czekać na nich, gdziekolwiek i jak długo są i przyjmować ich potem z otwartymi ramionami, jakby robili nam łaskę swoim powrotem. Jesteśmy gotowe wierzyć w każde ich kłamstwo, choć gołym okiem widać, że przeczy to jakiejkolwiek logice. Jesteśmy gotowe warować u ich nóg jak psy i wpatrywać się im w oczy, wyczekując życzeń do spełnienia. Jesteśmy gotowe okazywać im zawsze nasz podziw i oddanie. Jesteśmy gotowe czuwać przy ich łóżkach dzień i noc, bo zachowują się jak konający, choć widać, że to zwykłe przeziębienie. Jesteśmy gotowe na ciągłe rozstania i powroty. Jesteśmy gotowe na odsłonięcie przed nimi naszych delikatnych serc i wystawienie ich na zranienie, oplucie, zniewagę, rozszarpanie. Jesteśmy gotowe ufać im i za każdym razem doznawać zawodu, gdy okazują się tchórzami, niedojrzałymi szczeniakami lub cynicznymi palantami. Jesteśmy gotowe niczego już nie pragnąć, o niczym już nie marzyć, niczego już nie żałować – najważniejsze, by oni byli szczęśliwi, bo to, czego my pragniemy, o czym marzymy i co nas boli, nie ma już żadnego znaczenia. Jesteśmy gotowe odłożyć na bok naszą kruchość i stać się twarde, wręcz nienaturalnie skamieniałe, kiedy oni okazują się nieudacznikami – wtedy po prostu przeżywamy za nich ich życie, a oni w tym czasie pasywnie spoczywają przed telewizorami, od czasu do czasu dając znak życia, gdy skończy im się piwo. Jesteśmy gotowe same nosić sobie zakupy, naprawiać krany, przestawiać meble, być jednocześnie matkami i ojcami, podczas gdy oni są nieobecni, zatopieni w swoich myślach lub w swej bezmyślności, gdy nie oglądają już nawet telewizji, tylko przesiadują w garażu, rozmawiają z kumplami o dupie Maryny albo zwyczajnie, jak ćwierćinteligenci, gapią się w przestrzeń z otwartymi gębami. Jesteśmy gotowe nie tylko zrezygnować z ich pomocy i szukania w nich oparcia, ale same stać się oparciem dla nich. Jesteśmy gotowe służyć im za darmo, nie licząc nawet na głupie „dziękuję”, bo wiemy, że bez nas utonęliby w śmieciach, zdechliby z głodu, zniknęliby pod rosnącą stertą brudnych naczyń i nosiliby przez miesiąc te same skarpetki. Jesteśmy gotowe pogodzić się ze wszystkim, przygasnąć, wyblaknąć i zszarzeć, mieć oczy wypłowiałe od łez i nie czynić im żadnych wyrzutów, tylko cieszyć się, że w ogóle wrócili do domu albo że nadal pozostają w miejscu, w którym zostawiłyśmy ich rano, wychodząc do pracy. Jesteśmy z miłości do nich gotowe na wszystko. Nie ma takiego poświęcenia, na jakie byśmy się dla nich nie zdobyły.

Przewrotne serca Kobiet cz. 1

My, Kobiety, kochamy Drani.

Kochamy mężczyzn, którzy nas nie szanują, którzy nas lekceważą, którzy naszą miłością wycierają ulice, którzy odwracają się na pięcie bez słowa wyjaśnienia, którzy potrafią podbić nam oko tylko dlatego, że zupa była za słona, którzy rzucają się na świeżo upraną pościel w zabłoconych butach, półprzytomni z pijaństwa, którzy wychodzą i wracają jak gdyby nigdy nic po kilku latach, którzy są zimni i nieobecni, którzy mamią nas czczymi obietnicami, a potem udają, że niczego takiego nie mówili, którzy podczas ostatniej rozmowy przez telefon (po latach bycia z nami) mówią: „Dziękuję za uwagę” i odkładają słuchawkę, którzy wychodzą nie wiadomo z kim i nie wiadomo gdzie, którzy idą na zebranie służbowe, a wracają cuchnący wódą i poplamieni szminką, którzy mają siebie za panów świata, którzy kochają komputer bardziej, niż cokolwiek innego, którzy poza pracą właściwie są ślepi i głusi na wszystko, którzy... Można tak wymieniać bez końca.

Chodzimy koło nich na paluszkach. Oddajemy im każdą naszą chwilę, gotowe natychmiast rzucić wszystko, jeśli tylko wykażą cień zainteresowania nami. Wierzymy w każde kłamstwo w nadziei, że tym razem będzie inaczej, z jednoczesną pewnością, że będzie, jak zawsze. Czekamy, kiedy są nieobecni, nawet całymi latami, a oni wracają, bo wiedzą, że mają dokąd. Kiedy ich nie ma, szalejemy z niepokoju, modlimy się za nich, przeklinamy ich i same nie wiemy, czy bardziej ich kochamy, czy też nienawidzimy. Gdy już wrócą, nie żądamy od nich żadnych wyjaśnień, tylko z troską parzymy im herbatę i stawiamy przed nimi talerz gorącego rosołu. Wierzymy w obietnice bez pokrycia. Usprawiedliwiamy ich zachowanie przed sobą i każdym innym. Nie okazujemy im gniewu ani zniecierpliwienia, starając się być aniołami cierpliwości i miłosierdzia, a gdy już nawet zdarzy się nam, że wybuchniemy, mamy poczucie winy i przykro nam, że ich uraziłyśmy i że zachowałyśmy się tak brutalnie. Kiedy któryś z nich nas uderzy albo zrani, uważamy, że same jesteśmy sobie winne i że zasłużyłyśmy na to. Pozwalamy, aby nas nie szanowali, lekceważyli, deptali naszą miłość – i tak kochamy ich bez względu na wszystko. Kiedy wykonają jeden ciepły gest w stosunku do nas, chwytamy się go kurczowo i karmimy się wspomnieniami o nim przez całe lata, które nieraz są latami poniżeń i udręk.


*w razie wątpliwości, poczucia zdegustownia czy gwałtownego odczucia buntu odsyłam kilka stron wcześniej, do wpisu pt. "Czy chrześcijanin powinien mówić o tym, co mroczne?"

Niezwykły puchar

Dałeś swoje serce hutniczemu Mistrzowi Szkła, a on, przetopiwszy je w piecu, przemienił je w puchar. Wziąłeś ten puchar i powiedziałeś, że zrobisz mi drinka. Nalałeś do niego odrobinę rozmarzenia, trochę księżycowego blasku, zachwyt, kilka kropel miodu, sporą dozę romantyzmu, niemało czułości, szczyptę poezji, ciepło i odwagę, a jako bazy dla całego drinka użyłeś prawdziwej miłości. Podałeś mi go z uśmiechem, mówiąc: „To dla Ciebie, Zielonooka. Napij się.”, ale ja odsunęłam puchar od siebie, popchnęłam go po blacie baru z powrotem ku Tobie i powiedziałam: ”Nie, dziękuję. Od dzisiaj nie piję”. I zamówiłam sok pomarańczowy. Wolę pić napoje o innym składzie – zbyt słabą mam głowę, mogłabym się upić i spaść z krzesła.

Nie udało Ci się złapać pucharu – z niewiadomych przyczyn straciłeś swój zwykły refleks i naczynie o włos minęło Twoją wyciągniętą dłoń. W zwolnionym tempie zobaczyłam, jak puchar upada na posadzkę i rozpryskuje się na tysiące kawałków, a jego zawartość w mgnieniu oka ulatnia się w przestrzeń, błyskawicznie parując. Okazało się, że drink był gorący, mimo że go nie podgrzewałeś w żaden sposób. Puchar rozbił się, a mnie było go żal, bo był przejrzysty, opalizujący, pełen drgających odblasków; był bez wątpienia prawdziwym arcydziełem.

Potem zastanawiałam się, co się z Tobą stało, dlaczego jesteś taki...bez serca. Nie kojarzyłam przez jakiś czas tych faktów, ale potem zrozumiałam: bo puchar się rozbił, a przecież tworzywo, z którego powstał, to było właśnie Twoje serce. Wziąłeś wtedy miotełkę i pozmiatałeś z podłogi te smętne resztki, jakie pozostały po tym wspaniałym naczyniu. Skorupy wyrzuciłeś do śmieci, pewnie walają się gdzieś na śmietnisku, pośród starych puszek i ogryzionych kości. Od tamtego czasu jesteś człowiekiem bez serca. Może powinnam przetopić swoje serce na dwa naczynia i jedno z nich dać Tobie? Pewnie powinnam, ale tak bardzo boję się żaru hutniczego paleniska... Tak właśnie umiera prawdziwa szlachetność - uśmiercona przez lęk.

Nadzieja

Któregoś razu, będąc w szpitalu, zauważyłam, że ktoś przypiął szpilką do gazetki ściennej następujący cytat:

"Tracąc pieniądze - nie tracisz nic;
Tracąc zdrowie - tracisz niewiele;
Tracąc nadzieję - tracisz wszystko."

Nie traćmy nadziei. Czasami nie chodzi wcale o to, by wygrać, lecz o to, by walczyć. A wtedy już jest się zwycięzcą.

Serca pąk




Złóż mi w milczeniu w czarkę rąk
Twojego serca ciepły pąk
Siateczką pęknięć obsypany
Jak dzban, gdy bywa zdruzgotany

Setką bezkrwawych kryty ran -
Wszak serce ludzkie – to nie dzban
Stalowy drut się wrzyna w nie -
Ten, który w jedno scala je

Twe serce – ciała drobna kiść
Dygocze w Tobie niczym liść
Ten osikowy, którym wiatr
Na niebie narysował ślad

Chcę dać mu wyzwolenie z łez,
Spowiwszy je w kwitnący bez...
Wyciągam pustą czarkę rąk -
Złóż mi weń serca Twego pąk...

21 stycznia 2008 r.

Malutka tęsknota

Nie tak być miało, lecz nie żałuję
I gdy owiniesz się w ciepły koc
Byc może włosy Twe ucałuję
Nim pójdę sama w ciemną noc

To fakt, że miało być inaczej
I gdy umilkniesz już za ścianą
Poczuję żal, że w mroku płaczesz
I dam Ci moje "dobranoc"

Ja wiem, że inny miał być świat
Więc kiedy uśniesz w mętnej ciszy
I we śnie trafisz na mój ślad -
Dam znak, że Ciebie słyszę

Ja wiem, że droga bywa kręta
Więc gdy wyciągniesz rankiem ręce
Wiedz, że ja Ciebie wciąż pamiętam -
Rozpoznasz mnie w wiatru piosence...

Zmartwychwstanie

Obchodzimy uroczyście dzień, w którym zmartwychwstał Jezus Chrystus. W tym dniu wszystko się zmieniło i świat został stworzony na nowo.

Kiedy chrześcijanin przyjmuje chrzest, staje się Nowym Człowiekiem - umiera dla grzechu i otrzymuje od Jezusa nowe serce. Chrześcijanin jest człowiekiem radości, nadziei i Zmartwychwstania właśnie, a przynajmniej powinien nim być.

Jestem radosna i pełna nadziei, bo wiem, co Bóg zrobił z moim życiem. Gdy ktoś mnie pyta, kiedy był najszczęśliwszy okres w moim życiu, mówię mu, że on trwa od chwili mojego nawrócenia aż do chwili obecnej.
Właściwie cieszę się, że był w moim życiu taki czas, kiedy byłam odwrócona od Boga i nie chciałam mieć z Nim nic wspólnego, bo dzięki temu wiem, co to znaczy doświadczyć Zmartwychwstania i stać się Nowym Człowiekiem. Gdybym całe życie była wierna Bogu, pewnie nie doznałabym uczucia, jakie towarzyszy radykalnej przemianie życia i przejściu z Ciemności do Światła.

To w Nim odnalazłam prawdziwe szczęście, czyli wszystko, czego przez całe życie szukałam na różne sposoby. On pragnie przyjść do każdego człowieka.

I wskrzesić go.

Nie idę sama

W cieniu Twojej męki odpoczywa me serce,
Kiedy świat mnie okrywa czarnym wdowim welonem;
U stóp Twoich zasiadam niczym wróbel skulona -
Tu nie sięgną mnie słowa oszczercy.

W ciernie Twej korony wplatam moje smutki,
Kiedy zalewa mnie brudna ciemność;
W mym opuszczeniu Ty jesteś ze mną
Z miłości do mnie jak ja malutki.

Kiedy tak idę szarą drogą
Mijając osty i zmarłe bzy
Wiem, że dosięgnąć mnie nie mogą

Ponure cienie, złowieszcze sny;
Nie boję się nieznanych progów,
Nie idę sama, lecz ze mną – Ty.

19 września 2005 r.

Wielki Piątek

Dla mnie to właśnie Wielki Piątek, a nie żadne Walentynki, jest prawdziwym świętem Miłości.
Wyrazem tej miłości jest krzyż - Bóg pokochał nas tak mocno, że zapragnął wziąć na Siebie nasze ciężary i doznać wszystkich trudności, przez jakie przechodzi w swym życiu człowiek, ze śmiercią włącznie. W tym dniu Śmierć na krótko zatryumfowała - Jezus ją pokonał, bo jest Bogiem, a Bóg jest przecież Miłością.

To warte zapamiętania: miłość jest jedyną rzeczą, którą zabieramy ze sobą na tamten świat w stanie nienaruszonym. Nadzieja staje się spełnieniem, Wiara - pewnością; jedynie Miłość pozostaje Miłością. Miłość jest rdzeniem chrześcijaństwa. Myślę, że kiedy umrzemy, Bóg nie zapyta nas, jakiego byliśmy wyznania, nie będzie przyznawał dodatkowych punktów za bycie katolikiem, ani nawet za bycie Polakiem - katolikiem; nie, On zapyta nas tylko o jedno: czy kochaliśmy. I czy obdarzaliśmy tą miłością innych ludzi.

Tak, chodzi właśnie o te słowa: "Byłem głodny, a daliście mi jeść, byłem spragniony, a daliście mi pić...". Nie możemy ani przez chwilę ulegać złudnemu przekonaniu, że do osiągnięcia zjednoczenia z Bogiem w pełni wystarczy odmówienie pewnych formuł i wykonanie pewnych gestów liturgicznych.
One są potrzebne, ale bez miłości bliźniego są pustymi frazesami i teatralnymi gestami.

Chyba nigdy ani ja ani nikt inny nie będzie mieć dość miłości w sercu - chyba każdy ma takie odczucie, że kocha zbyt mało i jest to prawda. Ale nie załamujmy się - ten brak wypełnia Jezus. On kocha za nas tam, gdzie nam już brakuje miłości.


Twarz Jezusa, odtworzona na podstawie wizerunku z Całunu Turyńskiego

Podczas burzy

Bezmyślnie płynę z wiatrem chłodnym
Głos we mnie mieszka wiecznie głodny
Na myśl o Tobie spowalniam kroki
Całuję sennie mętne obłoki

Pędzę przed siebie, wściekła i brudna
Trochę zbyt łatwa, trochę zbyt trudna
Miłość do Ciebie wzburza krew -
Miłość gwałtowna niczym gniew.

Wędrując marne wznoszę modły
Byś Ty – ponury, mroczny, podły
Gdziekolwiek jesteś – w piekle czy w niebie -
Tak potrzebował mnie, jak ja Ciebie.

23 kwietnia 2005 r.

Głód serca

"Niespokojne jest serce ludzkie, dopóki nie spocznie w Tobie" - św. Augustyn.



Są osoby, które zjadają olbrzymie ilości pokarmu i są jak worki bez dna, bo ile by nie zjedli, wciąż pragną więcej i więcej, wciąż są głodni i nigdy nie mają dość. Myślą, że to ich żołądek domaga się nasycenia, tymczasem cierpią oni na głód serca.

Alkoholicy są nienasyceni w piciu. Wpadają w ciągi alkoholowe, a wtedy nic się nie liczy poza piciem. Potrafią tygodniami nie trzeźwieć i piją, piją, piją...bez opamiętania. Myślą, że to ich usta są spragnione, jednak prawdziwym powodem ich picia jest pragnienie serca.

Są ludzie, którzy nie mają umiaru w zaznawaniu przyjemności fizycznych. Uwikłani często w pornografię i inne plugastwa, wędrują z ramion do ramion, płonąc z pożądania i pragnąc coraz mocniejszych bodźców erotycznych. Ale to nie ponętnych ciał tak pożądają – to jest tęsknota serca.

Osoby uzależnione od internetu często przesiadują przed komputerami wiele godzin i surfują po sieci, nie szukając właściwie niczego konkretnego. Szukają i szukają, przepełnieni smutkiem, ale to nie jest zwyczajny smutek – to ich serca są poszukujące.

Wszyscy hedoniści świata gonią za przyjemnością i z każdego dnia starają się wycisnąć maksimum zmysłowych doznań. Im więcej zaznają przyjemności, tym obsesyjniej i mocniej jej pragną. Dochodzą w końcu do momentu, w którym zdolni byliby pochłonąć i pożreć cały świat, a nawet wtedy czuliby się nienasyceni. W ich sercach jest wielka pustka i to właśnie ją starają się zapełnić tymi wszystkimi przyjemnościami. Ale pustka zdaje się nie mieć dna, w ich wnętrzu wciąż znajduje sie próżnia.

Dlaczego tak jest? Bo ludzkie serca są bezkresne i może je nasycić tylko to, co nieskończone. Serce jest ponad zmysłami, przerasta je i wychodzi daleko poza nie.Tylko Bóg może wypełnić pustkę w ludzkim sercu. Tylko Bóg może być dla ludzkiego serca pokarmem, napojem, ukojeniem tęsknot i miejscem spoczynku po długich poszukiwaniach.

Nie bójmy się. Pozwólmy Mu na to. On jest pokorny i nigdy nie wtargnąłby do niczyjego serca przemocą, to my musimy tego chcieć. Zaprośmy Go i pozwólmy Mu nasycić nasz głód.

Malutkie gesty

Nie bój się wykonywać nawet najmniejszych gestów miłości i życzliwości wobec innych. Nigdy nie myśl, że są przecież zbyt małe, aby zmienić cokolwiek i że to bez sensu. Nieprawda, to ma sens. Czasami wystarczy uśmiech lub jedno ciepłe słowo, aby ktoś został przemieniony.
W dodatku te gesty i słowa nic nie kosztują, a zarazem są bezcenne, bo nie można ich kupić za żadne pieniądze. Nie bój się ich - zobaczysz, jak wielką radość sprawią nie tylko innym, lecz Tobie samemu.

Z niczym nie da się porównać uczucia ciepła w sercu, kiedy widzisz, jak kogoś napełnia cicha radość dzięki jakiemuś drobiazgowi, który zrobiłeś lub powiedziałeś. Pamiętam, jak powiedziałam niedawno koleżance, że ma ładny głos - zobaczyłam, że jej twarz, że ona cała rozświetliła się wewnętrznym światłem. To było piękne. To jest piękne - rozpromieniać serca innych. Są to najszczęśliwsze chwile w życiu, kiedy można zobaczyć, jak czyjeś oczy nabierają blasku.

Nie bój się tych malutkich, pozornie nic nie znaczących gestów i słów. One są ważne i potrzebne. Może to właśnie dzięki miłemu słowu, które ktoś usłyszy od Ciebie, ten ktoś zyska siłę, aby przezwyciężyć jakąś przeszkodę lub na nowo uwierzy w siebie? A może ciepłe słowo, które powiesz komuś dzisiaj, będzie pierwszym dobrym słowem, jakie usłyszał w życiu? Odwagi, nawet najmniejszy okruszek miłości jest potrzebny i ma sens.



Fiołki



Ze wszystkich kwiatów na świecie najbardziej lubię fiołki - ich urok polega na tym, że są wręcz rozbrajająco skromne, bo ukrywają się nieśmiało wśród traw i prawie ich nie widać. Zdradza je zapach, upajający i słodki. Niedawno podarowałam bukiecik fiołków moim przyjaciołom. "Przyniosłam Wam trochę wiosny" - powiedziałam w progu. Od razu zrobiło się tak jakoś wiosenniej, zwłaszcza że tamtego dnia wiał przenikliwie zimny wiatr.

Kotki :)


Przyszła wiosna. Świadczą o tym kotki, które pokazały się na drzewach.

Wołanie wiosny

Ptasie soprany żartują ze śniegu
Guzdrze się Wiosna, idąc piechotą
Przez skute lodem stwardniałe błoto...
To czas już lód na kry rozmienić,
Sen zdmuchnąć z wierzby,
Koty pożenić,
Nić słońca rozsnuć
Świat zazielenić...

O wiecznej drzemce nie może być mowy -
Wyruszyć trzeba na pierwsze łowy
Wyłowić fiołek z traw tymi słowy,
Słowika natchnąć liryczną pieśnią;
Niechaj marzenia się ucieleśnią,
Rozkwitną biało dziką czereśnią...



Śniąc nie ziścimy naszych snów,
Lecz przyjdzie nów
I kwiaty znów
Rozleją wokół miodów woń;
Więc tańcz, gwiazdami przystrój skroń,
Wokoło łzy i śmiechy roń,
A jeśli chcesz
Swe buty w dłoń
Śpiewając bierz
I biegnij ze mną spijać miód...
Niech spłynie śnieg, niech pryśnie lód!*


*Wiosna zawsze jest upragniona i oczekiwana, szczególnie po tak mroźnej, długiej zimie.

Czy chrześcijanin powinien mówić o tym, co mroczne?

Nie unikam tematów śmierci, cierpienia, grzechu, smutku, nieszczęśliwej miłości czy rozczarowań, nie unikam trudnych, wręcz granicznych pytań, rozważań i tez, które dla niektórych mogą się wydać zbyt śmiałe, zbyt odważne, zbyt prowokacyjne. Piszę o tym co ciemne obok słów na temat tego, co jasne. Piszę o pięknie, dobroci, zachwycie, życiu i miłości, a tuż obok wspominam brzydotę, brak miłości, żal, zawód, zło, ból i śmierć. Piszę o Bogu i o Szatanie, o Świetle i Ciemności.

Piszę o tym, co mroczne nie pomimo tego, że jestem chrześcijanką, ale właśnie dlatego. Chrześcijanin nie może byc tchórzem, zadekowanym gdzieś w jakiejś zacisznej wspólnocie ludzi jemu podobnych, bezpieczny, bo nikt go za jego wiarę nie opluje i oderwany od innych ludzi, unikający ich jak zarazy. Nie – tak nie może być. Nie jestem jakąś omdlewającą mimozą, która gorszy się i krzywi, gdy usłyszy przekleństwo, która nigdy nie wejdzie do knajpy, bo to grozi narażeniem się na zaczepki jakichś pijanych gości (załóżmy, że sama zamówi soczek :) ), która nigdy nie pójdzie na koncert rockowy, bo to „narzędzie szatana”, która nigdy w życiu nie zrobi sobie ładnego makijażu, bo „po co poprawiać Pana Boga”, która mówi przyciszonym głosem, nie śmiąc spojrzeć swemu rozmówcy w oczy, która mówi o miłości Bożej, a brzydzi się uścisnąć rękę żebraka, dziękującego jej za to, że kupiła mu bułkę... Nie, nigdy nie będę taką właśnie mdlejącą mimozą – nie tak rozumiem bycie chrześcijanką.
Chrześcijanin nie może być tchórzem, lękliwie chowającym się po kątach i unikającym reszty świata jak morowej zarazy (a nuż niemoralność okaże się zaraźliwa jak trąd?).
 
Zwątpienie, rozpacz, poczucie odrzucenia czy żal też nie są obce raczej żadnemu człowiekowi – każdy ich doznał w mniejszym lub większym stopniu. Piszę o nich, bo nie jestem tu wyjątkiem, ale również dlatego, że staram się wczuć w położenie innych, aby lepiej ich zrozumieć, ławiej im pomóc (o ile o to poproszą) i nie wyciągać zbyt pochopnych wniosków, a już na pewno nikogo nie potępiać (bo nie mam do tego prawa). Wiele z rzeczy, o których wspominam, nie jest moimi osobistymi doświadczeniami, ale pilnie obserwuję świat, innych ludzi i nie mogę obojętnie przejść obok tego, co dostrzegam wokół siebie. Temu właśnie służy empatia – współodczuwanie.

Obecny papież podczas pobytu w Oświęcimiu postawił odważne w ustach papieża pytanie “Gdzie był Bóg, kiedy ludzie w obozach koncentracyjnych ginęli w tak okrutny sposób, mordowani przez innych ludzi?” (taki był sens tego pytania, bo nie pamiętam już, jak brzmiało dosłownie). Nie próbował z wysokości swego autorytetu udzielać gotowych odpowiedzi, lecz po prostu powtórzył pytanie, zadawane przez kolejne pokolenia, zadawane w bezradności, żalu, zadawane bez oczekiwania na odpowiedź. Dlatego ja również nie odpowiadam nieraz na to pytanie, lecz tylko je zadaję i choć jako chrześcijanka odpowiedź znajduję z wierze, staram się współodczuwać z tymi, którzy tej wiary z różnych względów nie mają i wejść wraz z nimi w ciemność, która nieraz ich ogarnia, która napełnia ich serca smutkiem, niepewnością i niepokojem.

I właśnie dlatego piszę o tym, co przykre i trudne. Nie mogę się na to zamykać ani udawać, że tego nie dostrzegam, bo przeciwieństwem miłości wcale nie jest nienawiść, lecz obojętność...

Poniedziałek ;)

Szklane ryby




Podobno za komuny (ja już nie pamiętam tego zbytnio, ale znam to z opowieści rodziców, dziadków i trochę starszych znajomych) mile widzianym w domach bibelotem była szklana ryba. Musiała być koniecznie szklana i koniecznie musiała stać na telewizorze. Tak jak wszystko w tamtych czasach, raczej nie grzeszyła urodą i dziś uznanoby ją za kicz, ale należała wówczas do najbardziej pożądanych przedmiotów dekoracyjnych.

Właściwie nie miała żadnego praktycznego zastosowania, wartości artystycznej również nie... W czym więc tkwi tajemnica jej popularności? Pewnie właśnie w tym, że była bezużyteczna i że można było nabyć ją w czasach, kiedy po produkty pierwszej potrzeby stało się w tasiemcowych kolejkach. Ta jej niepraktyczność musiała dawać złudzenie wolności, jakie zawsze daje posiadanie czegoś ładnego i bezużytecznego albo... tylko bezużytecznego. Zaspokojenie podstawowych potrzeb pozwala po prostu godnie żyć, a pozwolenie sobie na coś jeszcze, coś ponad te potrzeby, sprawia, że czujemy się niejako uszlachetnieni – trzeba pamiętać, że w epoce szklanych ryb godne życie było czymś abstrakcyjnym, nie mówiąc już o liczeniu się z potrzebą wrażeń estetycznych.

Jeśli ktoś chciał otaczać się pięknem, z miejsca podejrzewano go o hołdowanie burżuazyjnym obyczajom i dekadenckim pomysłom międzywojnia; pewnie dlatego tzw. szary obywatel musiał zadowalać się opakowanym w gazetę mięsem drugiej świeżości (i to tylko wtedy, gdy wspomniane mięso przypadkiem było w sklepie) i szarością ulic, a na takie luksusy jak pomarańcze mógł sobie pozwolić tylko w Święta Bożego Narodzenia (kiedy indziej ich nie było w sklepach).

Szklana ryba była symbolem piękna, które zwykłemu obywatelowi nie przysługiwało. Była tą odrobiną luksusu, na którą sobie pozwalał, choć musiał od świtu stać w kolejce, aby kupić chleb, a jeśli nie zrobił tego w piątek rano, przez całą sobotę i niedzielę musiał obyć się bez chleba.
W szklanej rybie, jak w każdej innej ładnej i bezużytecznej rzeczy, zaklęty był powiew wolności, która pozwala zachwycać się sztuką i nie myśleć choć przez sekundę o tym, skąd weźmie się mięso, chleb czy cukier. I czy nie zostanie się uznanym za wroga ludu.

Może wspomniana szklana ryba była okazem kiczu, ale nim cokolwiek nazwiemy kiczowatym i skażemy na wieczne potępienie, warto pomyśleć, czy nie ma w tym jakiegoś drugiego dna...

Upór życia

Uparte jest życie.
Między płytami chodnika, który jest nieustannie deptany tysiącami ludzkich stóp, przeciskają się źdźbła traw. Kiedy one zdążają wyrosnąć, skoro dzień i noc stąpają tamtędy nogi ludzi? Duże miasta nie śpią nocami, ludzie przez całą dobę przmierzają chodniki i ulice, a mimo to trawa zdąża wyrosnąć... To zdumiewające...



Uparte jest życie.
Kiedyś mijałam codziennie, w drodze do moich powszednich obowiązków, pewien dom, na którego dachu rosła...brzoza. Była to całkiem spora brzózka, mniej więcej mojego wzrostu. Kiedy wyrosła? Jak została zasiana? Czy nie przebijała korzeniami sufitu mieszkania, które znajdowało się pod tym dachem? Zawsze ciepło myślałam o mieszkańcach tego domu, którzy pozwolili tej brzózce rosnąć na swoim dachu. Może byli po prostu alkoholikami, patologiczną rodziną, która nie dbała o utrzymanie swojego domu w porządku do tego stopnia, że nawet dach porastał zielskiem, że urosło na nim drzewko? Może tak – ale ja myślałam o nich z uczuciem ciepła w sercu, jak o ludziach, otwartych na życie, kochających drzewa i ptaki... Myślałam, o tym, jak dobrzy i przyjacielscy muszą być, ile musi być w nich współczucia i serdeczności.

Uparte jest życie.
W kraterach wulkanów rosną różne rośliny, które kiełkują i kwitną, jak gdyby nic im nie groziło. Przecież nawet Melchior Wańkowicz napisał książkę pt. „Ziele na kraterze” - jest to książka o jego córce, która zaginęła podczas Powstania Warszawskiego. Prawdopodobnie została zabita, bo jej ciała nigdy nie odnaleziono. Była jak to ziele, które rośnie i kwitnie, choć w każdej chwili może je unicestwić strumień gorącej lawy.

Uparte jest życie.
Niektóre prymitywne organizmy (weźmy choćby pospolitą dżdżownicę), po poćwiartowaniu na drobne kawałeczki nie tylko nie giną, ale każdy z tych kawałeczków rośnie, aż stanie się samodzielną istotą, idealną kopią tej, która została poćwiartowana. To nieprawdopodobne, jaka wola przetrwania drzemie czymś tak małym jak dżdżownica i nie tylko dżdżownica, bo istnieją setki podobnych stworzeń.

Uparte jest życie.
Wydaje się, że kiedy pożar strawi cały las, ogień nie pozostawia za sobą nic poza spieczoną, jałową ziemią. Tymczasem po ogniu pozostaje popiół, pochodzący ze spalonych drzew, runa i poszycia; popiół ten jest tak żyzny, że las prędko się odradza, rosnąc w zdumiewającym tempie. Ciała stworzeń, mniejszych i większych, które przy tym spłonęły, nawożą ziemię, na której wyrasta roślinność, którą z kolei żywią się kolejne pokolenia małych i dużych zwierząt.

Uparte jest życie.
Kiedy trwa zima i cały świat jest skuty lodem, trudno oprzeć się wrażeniu, że już zawsze tak będzie, że wody na zawsze już pozostaną unieruchomione przez mróz, a drzewa wiecznie będą nagie. Ale wiosna w końcu przychodzi: lody kruszeją, drzewa obsypują się liśćmi i kwieciem, przychodzą na świat nowe istoty – następuje prawdziwa eksplozja życia. Podobnie odradza się dzień o wschodzie słońca. Nie ma takiej zimy ani takiej nocy, która trwałaby wiecznie.

Uparte jest życie.
Dlatego też, że “Non omnis moriar” - “Nie wszystek umrę”. Śmierć nie jest kresem wszystkiego, lecz przejściem w pełniejsze życie. Umierając, wchodzimy w Życie, które nie zna granic, bo to Bóg jest Pełnią Życia. I wtedy śmierć przestaje istnieć. Na zawsze.

Czy chrześcijanin powinien myśleć?

To prawda, życie z Bogiem nie może ograniczać się tylko do myślenia, obejmuje też sferę emocji. To nie jest tak, że tylko myślę - odczuwam Boga, i to bardzo mocno, doświadczam na każdym kroku Jego miłości... Wbrew pozorom mam przeżycia duchowe, ale uważam je za coś tak intymnego i osobistego, że zachowuję je dla siebie. Moim zdaniem blog nie jest miejscem do tego, aby się tak bardzo odsłaniać przed innymi. Natomiast przemyślenia są dla mnie czymś, czym mogę i chcę podzielić się z innymi.

Św. Tomasz z Akwinu, choć jest wielkim świętym, jest także filozofem i zawdzięczamy mu wspaniały dorobek myśli chrześcijańskiej. Nie śmiem się z nim porównywać ani nie mam odwagi uważać się za filozofa - chodzi mi o to, że chrześcijanin może i powinien myśleć. Papież Jan Paweł II napisał encyklikę pt. "Fides et ratio", co znaczy "Wiara i rozum" - mówi w niej o tym, że wiara i rozum są niczym dwa skrzydła, które wznoszą człowieka ku Bogu. Chrześcijanin powinien myśleć, w przeciwnym razie grozi mu popadnięcie w niezdrową egzaltację. Powinien myśleć również dlatego, że otrzymał zdolność myślenia od Boga i gdyby jej nie używał, "zakopywałby talent". I jest jeszcze jedna kwestia: mistycy chrześcijańscy, m.in. św. Teresa z Avila czy też św. Ignacy Loyola, wymieniają trzy władze duszy: pamięć, rozum i wolę. Pamięć i rozum są jak najbardziej związane z myśleniem, z ludzkim umysłem; wola powiązana jest z emocjami. Czy można dojść do zjednocznia z Bogiem z pominięciem wymienionych władz duszy? Nie sądzę, aby to było w ogóle możliwe.

Myślenie i posługiwanie się rozumem jest na drodze do Boga, do świętości bardzo ważne, ponieważ pozwala ono utrzymać w ryzach emocje i ustrzec się od niektórych (bo oczywiście od wszystkich nie jest w stanie) pułapek Szatana, który właśnie wykorzystując sferę emocjonalną człowieka, przybiera postać anioła Światłości. Tylko zdrowy rozsądek, połączony z odpowiednią dozą samokrytyki (bo emocje łatwo mogą zwieść i doprowadzić ich właściciela do przekonania, że nic już nie musi ze sobą robić w kwestii pracy nad sobą, bo już jest święty) mogą uchronić przed popadnięciem w błąd i złapaniem się w szatańskie sidła.


Nie należy oczywiście przesadzać w drugą stronę, bo jeśli podejdzie się do wiary zbyt intelektualnie, również grozi to oddaleniem się od Boga. Jeśli już porównujemy wiarę i rozum do dwóch skrzydeł, to muszą być one (te skrzydła) równej długości, w przeciwnym razie nie będziemy wzbijać się w górę, lecz kręcić w kółko, jak łódka, napędzna tylko jednym wiosłem.

Poza tym tu nie chodzi o intelekt, lecz o mądrość - tę mądrość, która należy do darów Ducha Świętego. Nie ma ona nic wspólnego z posiadaną wiedzą - można bowiem być bardzo ineligentnym głupcem. Mądrość - ta właściwie pojęta, a więc ta Boża mądrość - jest nie tyle sprawą intelektu, lecz serca. Prawdziwie mądry człowiek będzie również dobry - nie można tego traktować oddzielnie. W przeciwnym razie nie będzie to mądrość, lecz cyniczny intelektualizm, oświeceniowy racjonalizm wręcz.

Mądrość jest tylko w Bogu - poza Nim jest tylko zimny, instrumentalnie pojmowany rozum.

I żeby nie było - wcale nie pozjadałam wszystkich rozumów: po prostu zapadła mi w serce i w pamięć mądrość innych ludzi, ich wnioski, napisane przez nich książki i wypowiedziane przez nich słowa. Sama też myślę, więc własne wnioski również potrafię wyciągać, w oparciu o osobiste doświadczenia i rozważania. A kiedy zaczynam zdanie od "Myślę..." znaczy to, że podkreślam fakt, iż przedstawiam w nim własną opinię, która może przecież być omylna i odmienna od opinii drugiego człowieka. Kiedy zaczynam zdanie od "Myślę...", znaczy to, że jest to wyłącznie moje zdanie i że wypowiadam się we własnym imieniu, a nie ogólnikowo i autorytatywnie. Robię tak z tego powodu, że inni mają takie samo prawo do myślenia, jak i ja i że mogę mówić tylko za siebie, bo szanuję ich prawa. Mówiąc "Myślę" daję znak, że być może jest to tylko i wyłącznie moja opinia, a zdania innych mogą być całkowicie odmienne. I niech takie będą - to czyni świat ciekawszym.

Uwaga! Mam rozum i nie zawaham się go użyć!

W obecności Śmierci



Kiedy ocierasz się o Śmierć – nie mam tu na myśli chwilowego muśnięcia, jakiego doznaje się np. wtedy, gdy umknie się w ostatniej chwili spod kół nadjeżdżającego samochodu, lecz sytuację, kiedy ona towarzyszy Ci cały czas; gdy chodzisz z nią pod rękę, zasypiasz z nią i budzisz się przy niej – wtedy życie nabiera innego, nowego znaczenia. Każda chwila ma wagę złota i smak nektaru, każdy dzień jest bezcenny. Wtedy, kiedy żyjesz w bliskiej obecności Śmierci, odpływasz późnym wieczorem w sen i zastanawiasz się, czy TO stanie się właśnie we śnie, czy to będzie już TA noc... Budzisz się rano i zdumiewa Cię to, że świt jednak nastał... Idziesz ulicą (jeśli możesz chodzić) i uważnie stawiasz każdy krok, tak, aby cała stopa dotknęła ziemi, od palców aż po piętę... Pijesz piwo długimi łykami, z wielkim namaszczeniem i ze świadomością, że to piwo może być tym ostatnim... Wciągasz w płuca głęboki haust powietrza i czujesz, że smakuje ono jak nigdy...Badasz dłońmi fakturę wszystkich napotkanych przedmiotów, wyczuwasz opuszkami palców ich gładkość bądź szorstkość, bo może ostatni raz dotykasz świata materialnego... Śnisz o dziwnych rzeczach: o swoim dzieciństwie, o kartoflach z ogniska, o wycieczkach w góry, o wakacjach na Mazurach, o swojej pierwszej miłości, o ulubionej piosence, o tym, jak najadłeś się czereśni aż do bólu brzucha, o zmarłym towarzyszu dziecinnych zabaw, o babcinym makowcu, o rybach, które złowiłeś, o tym, jak rozwścieczyłeś cały rój os i o wielu innych sprawach, zabłąkanych w Twoich wspomnieniach.

Tak jest na początku, przez parę tygodni, bo potem sny znikają i przychodzą długie noce bez snów. Odkrywasz, że nie boisz się już Śmierci, o ile w ogóle bałeś się jej kiedykolwiek. Pojmujesz wreszcie, że jest ona czymś naturalnym, że nie jest jakimś upiorem, ukrytym u kresu życia, lecz jego częścią, że nie tylko nie jest straszna, ale nawet może być przyjazna, gdy przyjdzie łagodnie po długich cierpieniach i sprawi, że miękko opadniesz w Wieczność, niczym zasypiające dziecko. Nie pragniesz jej w jakiś chorobliwy sposób, ale akceptujesz ją w pełni i nie czujesz już przed nią lęku. Jesteś gotów na jej przyjęcie.

Kiedy jednak Śmierć oddali się od Ciebie i znów będziesz mógł zacząć myśleć o niej w dalszej perspektywie, życie nie będzie już takie, jak przedtem. Będziesz innym człowiekiem, ale nie okaleczonym i noszącym na sobie ślady traumatycznych przeżyć – nie o taką inność chodzi. Twoje zmysły będą niesamowicie wyostrzone. Będziesz widział, słyszał i czuł takie rzeczy, na które inni będą ślepi, głusi i niewrażliwi; będziesz rozumiał takie sprawy, o jakich innym się nawet nie śniło; będziesz pojmował w lot to, nad czym inni muszą długo się zastanawiać. Będziesz mądry, jakbyś miał za sobą wiele dekad życia (Śmierć w krótkim czasie potrafi dokonać tego, czego nie są w stanie wypracować długie lata spokojnego żywota). Będziesz twardy jak stal i giętki jak trzcina. Będziesz miał serce, które dotknęło Nieba i dlatego nic już nie będzie takie, jak dawniej. Po części będziesz już kimś nie z tego świata. Nawet świat będzie nie ten sam – będzie wyglądał niczym podświetlony płatek białej lilii. Umieranie wcale nie jest straszne, ono przemienia i niejako wprowadza w inny wymiar – nawet, kiedy się przeżyje, już na zawsze zachowuje się w sobie cząstkę Wieczności, której było się tak bliskim...

Taka sobie ja

Nie jestem autorytetem ani mędrcem – po prostu myślę, dużo myślę – i czasem (nie zawsze, nie zawsze, ale niekiedy tak) ośmielam się głośno mówić o tym, co myślę.

Nie jestem pewna swojej przyszłości – jednak mam śmiałość uważać, że będzie ona szczęśliwa.

Nie mogę powiedzieć, że choć jedną rzecz wiem na pewno (za wyjątkiem tego, że jestem słaba i skłonna do upadków) – ale lękam się ludzi, którzy nigdy nie mają wątpliwości.

Nie jestem urodziwa – jestem piękna, a Piękno jest przypisane każdej, ABSOLUTNIE KAŻDEJ(to nie żart!) kobiecie.

Nie jestem dobra – czasem moje serce zadrży i cierpię, gdy ktoś cierpi także.

Nie jestem poetką – słowa lęgną się w mojej głowie i poezja sama przychodzi, nie wołana przeze mnie.

Nie jestem kimś, kto może komukolwiek w czymkolwiek doradzać – sama potrzebuję niejednej rady i wskazówki.

Nie jestem lepsza niż inni – nie jestem też gorsza od nich.

Nie jestem samowystarczalna – człowiek nie jest samotną wyspą.

Nie uważam, że ze wszystkim sama sobie poradzę – czasem muszę poprosić kogoś o pomoc, o ochronę lub o wsparcie, jeśli nie zaoferuje mi go sam.

Nie uważam, że wiem wszystko – wiele jeszcze muszę się nauczyć i nie wstydzę się tego wcale.

Nie jestem ideałem i nigdy nim nie będę – i całe szczęście! Nie wiem, czy udźwignęłabym taką odpowiedzialność, bo bycie ideałem mocno zobowiązuje.


Kamienista droga doskonałości

Róża II

Różo moja jedyna, aksamitnie czerwona
Pośród kwiatów tysiąca ogrodu królowo
Pełna słodyczy woń Twoja czerwcowa
W Tobie zaklęte odwieczne tkwi słowo

Różo moja jedyna, jak pąk ust stulona
Jak serce maleńkie nieśmiała i krucha
W traw jasną zieleń jak klejnot wtulona
W milczeniu śpiewu drzew wielkich słuchasz

Różo moja jedyna, płatki Twe jak fale
Tyś miodu czara atłasowa
Biegam wśród ogrodów, szukam Cię wytrwale
Aż odnajdę Ciebie – i na piersi schowam.

29 stycznia 2005 r.

Być damą...

Dziś nazwano mnie prawdziwą damą... Jest to jeden z najpiękniejszych komplementów, jakie słyszałam w życiu... Kobiety w mojej rodzinie dołożyły wszelkich starań, aby na tę damę mnie wychować, jednak nigdy nie sądziłam, że udało im się to.
Chyba każda kobieta chce być damą, pragnienie to drzemie w sercu nawet najbardziej wojowniczej feministki (bo feministki – te wojujące – należałoby chyba przekonać, że w gruncie rzeczy nie są wcale takie brzydkie, jak to im samym się wydaje).

Być damą to znaczy mieć klasę i nie zadowalać się byle czym; to znaczy kochać prawdę i szlachetnie jej bronić; to znaczy wyznawać pewne wartości i nie porzucać ich nawet w niebezpieczeństwie cierpienia i śmierci; to znaczy być matką dla sieroty i córką dla samotnej wdowy; to znaczy współczuć w bólu i współweselić się w radości; to znaczy wszędzie wnosić ze sobą Piękno; to znaczy każdego człowieka i samą siebie otaczać najwyższym poszanowaniem; to znaczy postępować z godnością, czyli być godną miana człowieka, a nie zadzierać nosa czy wbijać się w dumę; to znaczy po prostu być kobietą z jej wrażliwością, delikatnością i ciepłem, nie zaś istotą, odrzucającą dar swojej kobiecości i próbującą stać się kopią mężczyzny(zawsze nieudolną – tak jak mężczyzna nigdy nie będzie udaną kopią kobiety). Aż zawstydza mnie to, że ktoś ocenił moją skromną osobę tak wysoko...

Bycie damą nie ma nic wspólnego ze staroświeckością (no, może trochę) ani ze snobizmem, bo prawdziwa dama może być pod względem ekonomicznym nędzarką, podobnie jak eleganckiej, bogatej pani może słoma z butów wystawać... Bycie damą oznacza również bycie Piękną – każda kobieta jest piękna, jest to wpisane w jej naturę i wszystkie te reklamy i bilboardy, utożsamiające piękno z lalką Barbie, zwyczajnie kłamią. Piękno nie jest urodą; człowiek nie jest ciałem (samym w sobie), umysł nie jest mózgiem – dziś zatraciliśmy te granice.

Bycie damą postrzegam również przez pryzmat pewnych zewnętrznych gestów, które od wieków uważano za wyraz szacunku dla kobiety, takich jak np. przepuszczanie w drzwiach, podawanie płaszcza, pomoc w niesieniu ciężkiego przedmiotu, odsuwanie krzesła czy służenie kobiecie przy stole. Dziś mało który mężczyzna wie, że kobieta nie musi wstawać, kiedy on, będąc jej przełożonym, wchodzi do pomieszcznia, w którym ona przebywa (nawet w służbach mundurowych, gdzie dodatkowo w grę wchodzą stopnie służbowe), jak również o tym, że wybór gestu powitania należy do kobiety i że jeśli ona pierwsza nie wyciągnie ręki, to znaczy, że nie życzy sobie mu jej podawać.

Bardzo trudno jest być damą, bo to oznacza pewną samotność, a to dlatego, że dziś nie zachowało się zbyt wielu rycerzy... Szkoda, bo właśnie rycerzy potrzeba nam dziś najbardziej.
Mimo to chcę być damą – jeśli to prawda, że istotnie nią jestem, a wierzę, że tak.